Mongołowie się nie spieszą
Mongołowie się nie śpieszą. Podczas tegorocznej zimowej wyprawy zatrzymywaliśmy się niespodziewanie kilkanaście razy, a nasi tutejsi przyjaciele wdawali się w tajemnicze rozmowy ze znajomymi lub dawno niewidzianymi krewnymi i nie było dla nich ważne, czy kolejny etap podróży zakończymy wieczorem, czy dopiero następnego dnia rano. Mongolia w porównaniu z Polską jest krajem w makroskali, nie tylko w aspekcie geograficznym – tu jest inne poczucie czasu, inne poczucie przestrzeni…
Kierunek – Karakorum
Tegoroczną mongolską zimę można zaliczyć do łagodnych. Tuż po wylądowaniu, na lotnisku w Ułan Bator powitał nas niemal czterdziestostopniowy mróz, który niby miliony małych ostrych szpileczek wdzierał się do gardła i nozdrzy. Jednak podczas kolejnych dni wyprawy temperatura w dzień sięgała w porywach “zaledwie” dwudziestu pięciu stopni. Mimo to, chyba właśnie za przyczyną perspektywy dużych mrozów, zimą trudno jest tu się natknąć na “białego człowieka” (na naszej trasie nie spotkaliśmy ani jednego Europejczyka).
Tym razem, oprócz mnie i Pawła, jest Sebastian, dwudziestosiedmiolatek z Warszawy, który kiedyś podróżował między innymi po Chinach. W moim przypadku była to druga wyprawa do Mongolii. Pawła ten kraj gości już po raz piąty.
Pierwszą noc po przyjeździe do Ułan Bator spędzamy w eleganckim hoteliku “Lord”. Dwie następne w mieszkaniu Sersmy, naszej przyjaciółki, przewodniczki i profesora paleontologii (mieszkanie w bloku w Mongolii jest synonimem klasy średniej). Mieliśmy wyruszać w dalszą podróż po jednym dniu pobytu w Ułan Bator i to autobusikiem pazem. Przyzwyczailiśmy się do niego podczas poprzedniej wyprawy, jednak Batschi, naszemu przyjacielowi i kierowcy nie udaje się auta uruchomić. Oczekiwanie u Sersmy to kolejny dowód na to, że dla większości Mongołów pośpiech jest czymś obcym i nawet niezbyt zrozumiałym. Nikt się specjalnie nie denerwował z tego powodu, że w dalszą podróż wyruszymy dzień lub dwa dni później niż to wcześniej zostało zaplanowane. My również czekaliśmy spokojnie na dalszy rozwój wypadków. Ważne było przede wszystkim to, byśmy piętnastego marca rano stawili się na dworcu lotniczym.
Tymczasem odwiedzamy rodziców Sersmy w ceglanym domku na przedmieściach, wzniesionym niedawno pośród setek niemal identycznych zagród i setek uliczek bez nazw, gdzie już nie dochodzi kanalizacja, a zagospodarowanie przestrzenne to spontaniczne działania tutejszych mieszkańców. Tata Gonchigdorj (czyt. Gonczikdorż) i mama Shirmenginj (Szirmendżinż) wybierają się z nami, by zobaczyć swoich krewnych. Najpierw jednak obowiązkowo – gościna. Gospodarz wyjmuje nóż i na bardzo cieniutkie plasterki kroi udziec barani, który wysuszony leżał w pokoju przynajmniej od kilku dni. Ciekawostką jest “tort” ulepiony z twardego ciasta i obłożony mnóstwem twardych cukierków, a przygotowywany z okazji nowego roku. Wychodzę robić zdjęcia, bo zaabsorbowały mnie krowy stojące na zewnątrz obory, opatulone w specjalne ubiory wykonane z kawałków szmat. Żal mi się zrobiło konika. Robił wszystko, by uchronić się od mrozu i wciskał się w kąt między płotem a budynkiem gospodarczym.
Do mieszkania Sersmy wracamy po zjedzeniu baranich pierożków i wypiciu kilku czarek mlecznej wódki. Sersmaa telefonuje do znajomych, by znaleźć jakiś zastępczy transport. W końcu załatwia dwa uazy-mikrobusy – jeden ze swojej prywatnej firmy geologicznej, drugi należał do jej brata Dalaijamtsa, nazywanego Demdą (odniosłem wrażenie, że Demda nie był za bardzo zadowolony z perspektywy dwutygodniowej jazdy przez step na mrozie). Nasz samochód zgodził się prowadzić Jargalsaikhan, czyli Teve.
***
Czwartego lutego wśród zamieci jedziemy w kierunku Karakorum (Charchorin), dawnej stolicy imperium. Przed szybą samochodu niczym motyle wirują wielkie płatki śniegu. A ja po raz kolejny się zastanawiam – po co tu jestem? Dlaczego dobrze mi w tym trzęsącym się samochodzie wśród śniegu i w zapachu kurzu? Dlaczego dobrze mi z tym spaniem w jurcie na podłodze, na twardym? Nie przeszkadza mi kilkugodzinna, czasem kilkunastogodzinna, jazda. Wystarcza, że za oknem coś się zmienia. To jest prawdziwe oddychanie, które, podobnie jak prawdziwą ciszę, odczuwa się tylko wtedy, kiedy w tle szemrze jakieś życie, choćby przesuwanie się nowego krajobrazu albo innego niż w Polsce nieba.
Tuż po północy w drugim aucie, którym kieruje Demda, psują się krótkie światła, próby ich zreperowania spełzły na niczym, musi więc jechać na długich. Poruszamy się wolniej i pozwalamy Demdzie jechać przed nami, co naszemu kierowcy Tevemu nie ułatwia jazdy. Niebo szybko robi się czyste i o trzeciej w nocy zatrzymujemy się w maleńkim miasteczku Erdene Sant – tu podobno mieszka siostra mamy Sersmy. Jest grubo po północy, ale w osadzie nie wszyscy jeszcze śpią. O drogę pytamy Mongoła, który wyszedł przed dom po drzewo. Po zamieci ani śladu, śniegu też jak na lekarstwo. O tym, że jest duży mróz świadczy tylko mocno zamarznięty grunt.
Miasteczka mongolskie na pierwszy rzut oka są smutne i biedne, przeważnie nie większe od naszych wiosek. Domy i jurty szczelnie ogrodzone płotami. Bez zieleni, wśród wszechobecnego kurzu. Czasem ktoś przejedzie konno lub na motocyklu. Z rzadka przemknie gazik albo uaz. Te osady to efekt rusyfikacji, a ta w jakimś sensie na Mongołach połamała swoje zęby. Kiedy w 1990 roku Mongolia stała się republiką parlamentarną, pasterze szybko porzucili kołchozy (puste pokołchozowe zabudowania doskonale są teraz widoczne z lotu ptaka). Po odzyskaniu faktycznej niepodległości spora część Mongołów wróciła do praktykowania buddyzmu, głównie lamajskiego i szamańskiego. Większości tutejszych mieszkańców nie udało się Rosjanom nauczyć języka rosyjskiego, mimo faktu, że od 1941 roku tutejszy alfabet pisany jest cyrylicą. Chociaż – i to warto podkreślić – dzięki sąsiadom z północy wśród Mongołów jest niewielki procent analfabetów.
Jednak przyglądając się owym naprędce wzniesionym domkom, płotom i sennie (może z pozoru) snującym się mieszkańcom, chyba nie odważyłbym się kojarzyć tych widoków ze smutkiem lub melancholią. W budowlach i otoczeniu są elementy, których wytworzenie wymagało szczególnej pieczołowitości, choćby niektóre wzorzyste bramy umieszczone pośród armii nierówno przyciętych desek. W zagrodach toczy się życie rodzinne i towarzyskie, gdzie na co dzień jest wiele odświętności.
Miasteczka mongolskie mimo wcześniejszej rusyfikacji nadal są wyznacznikiem charakteru pasterzy i ich wyjątkowego minimalizmu wynikającego z dotychczasowego trybu życia, w którym cała “doczesność” umiejscowiona była w stepie. Dom, ger, albo jak kto woli – jurta, służyły głównie do spania. Przecież to, że stepowi Mongołowie z początku poprzedniego tysiąclecia posiadali niewiele dobytku stanowiło o sile armii Dżingis Chana. Skuteczność jego wojska w dużej mierze opierała się na szybkim przemieszczaniu się.
***
Mniej więcej po godzinie znajdujemy wreszcie poszukiwaną zagrodę. Ku mojemu zaskoczeniu kierujemy się do jurty, a nie do domku stojącego obok. Okazuje się, że duża część Mongołów latem mieszkających w barakach przenosi się na zimę do jurt.
Podwórko jest typowe, prostokątne. Kilkanaście metrów obok jurty tuż za domkiem stoi wychodek – drewniana budka z modrzewiowych balików, bez drzwi z jedną deską wyrwaną z podłogi, albo raczej nie przybitą i służącą celom niezwykle praktycznym. Jeśli dodamy do tego przynajmniej trzydziestostopniowy mróz, to całość tej budowli układa się w “metafizyczną” perspektywę.
Nasi gospodarze spali sobie smacznie – tradycyjnie kilkoro na łóżkach i kilkoro na podłodze jednak wstali bez okazywania zniecierpliwienia. Szybko został podany sute-caj a nawet pierożki buudz, pojawił się też ajrak, archi – wódka z mleka i tradycyjna wódeczka. Wszak Mongołowie nie wylewają za kołnierz i zawsze mają spory zapas tej ostatniej.
Spać kładziemy się pokotem, ja na karimacie i w swoim śpiworze. Pozostali podobnie. Niestety, nie lubię leżeć z głową umieszczoną nisko, dlatego między innymi w tym celu wziąłem ze sobą drugą grubą kurtkę, która po zwinięciu w wałek świetnie zastępuje mi poduszkę. Za to Sebastian do snu zakładał sobie na szyję miękki zagłówek (albo “zaszyjnik”). Tu po raz pierwszy uświadomiono mi, w jaki sposób należy w jurcie ustawiać buty przed snem – powinny stać w pobliżu drzwi, skierowane w ich kierunku, przez co są “bliżej Boga”.
***
Rano, po śniadaniu i tradycyjnym pożegnaniu mlekiem, jedziemy w kierunku Tsetserlegu – jednego z dwudziestu jeden mongolskich miast wojewódzkich. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów po prawej stronie drogi rzucają się w oczy piaszczyste barchany. Wietrzenie pobliskich skał i tu utworzyło niewielką pustynię, tym razem trochę ośnieżoną. Urządzamy sobie spacer po wydmach i sesję fotograficzną. Znajdujemy się nieco powyżej 2000 m n.p.m., co jest tu rzeczą normalną, gdyż najniższy punkt w tym kraju (Hoh Nuur) znajduje się na wysokości 518 m n.p.m. i jest to mongolska depresja.
Po kilku godzinach dojeżdżamy do Karakorum. Ojciec Sersmy wskazuje na wzgórze znajdujące się po lewej stronie od miasta. Udajemy się więc najpierw w tym kierunku, na zbocze, w stronę dwóch kamiennych rzeźb – granitowego fallusa i ogromnego żółwia. To jest praktycznie miejsce pielgrzymek, choćby dlatego, że ten fallus stał się dla Mongołów symbolem płodności. Potem zwiedzamy kompleks klasztorny z 1586 roku (Erdene Zuu Monastery), wybudowany dużo później niż miał miejsce okres, w którym zaczęła się potęga Temudżyna, czyli Dżingis Chana.
Na temat Karakorum krąży mnóstwo nieprawdziwych informacji. Miasto wybudowano co prawda za czasów Dżingis Chana w miejscu bazy wojskowej i to za sprawą Cz’uc’aja, chińskiego doradcy chana, uczonego męża stanu i prawnika, jednak stolicą zostało dopiero w 1234 już za panowania wielkiego chana Ugedeja, trzeciego syna Dżingis Chana. W 1264 roku Kubilaj Chan, wnuk Temudżyna, przeniósł stolicę do Pekinu, założywszy w Chinach dynastię Juan.
Podobnie jest z buddyzmem – tak naprawdę mocno ugruntował się on w Mongolii dopiero w siedemnastym wieku, choć jego idee zaczęły przenikać z Tybetu na te tereny już na początku poprzedniego tysiąclecia. Wtedy wśród tutejszych plemion można było spotkać i wyznawców islamu, i chrześcijan.
Obiad jemy na wzgórzu, tuż przed ogromnym współczesnym monumentem, który przypomina czasy Dżingis Chana i jego świetność. Na jednej ze ścian pomnika znajduje się mozaikowa mapa z zaznaczonymi granicami imperium. Wewnątrz auta na kuchence gazowej Sersmaa przygotowuje zupę. Jest tak gęsta, że bardziej przypomina gulasz, co jest typowe dla tutejszej kuchni. Potem z przyjemnością zajadamy ciastka i inne czekoladowe słodycze.
Jest spory wiatr i mróz. Ze zbocza góry miasto przypomina mapę. Na zielonoszarym wyblakłym papierze dziesiątki prostokątów i białych kółeczek, narysowanych bez większego nacisku. Po kreskach suną punkciki. Idą do świątyni. Misterną koronkę klasztornego muru czasem przetnie kruk. Niewielki tłumek pojawi się przy bramie. Także młoda Mongołka w mini. Historia tu mówi szeptem. Niepewnie wspomina Cz’uc’aja, który wymyślił Temudżynowi to miasto. Historia jest tu największą abstrakcją. Trudno na pierwszy rzut oka pogodzić ekspansywność Dżingiz Chana z powolnym życiem dzisiejszych Mongołów. Mimo to każde kolejne spojrzenie w dusze i obyczaje tych ludzi, będzie ukazywało coraz więcej przykładów swoistego kultu Temudżyna.
Zapada wieczór – kierowcy postanawiają jechać do Tsetserelegu skrótem i to niekoniecznie po drogach.
W Tsetserlegu
Większa część naszych podróży wiąże się z jazdą samochodami. Jednak nie do końca udało mi się rozszyfrować, czym kierują się nasi kierowcy, jadąc do konkretnego celu. Przecież szukając szosy do Tsetserlegu, jechaliśmy skrótem, przez zamarzniętą rzekę i jej korytem. Mimo to do kolejnego celu trafialiśmy bezbłędnie. Uazy tylko podskakiwały i czasem wydawało się, że rozlecą się na kawałki, a powierzchnia gruntu była pofałdowana niby nagle zamarznięte fale wzburzonego jeziora. Myślałem wtedy, że nasi mongolscy kierowcy, Batchia lub Demda, mogliby stawać w szranki z uczestnikami rajdu Paryż – Dakar.
Do Tsetserelgu dojeżdżamy około północy. Mijamy typowe zagrody i wjeżdżamy między bloki mieszkalne. Sersma zatrzymuje auta przy pierwszym napotkanym hotelu. Niebawem informuje, że w hoteliku jest jeden pokój wolny – z czterema miejscami na łóżkach i także czterema na… podłodze. Zabieramy bagaże i udajemy się na pierwsze piętro budynku. Tam ukazuje się nam imponująca recepcja, a w niej ładna mongolska dziewczyna. Pokój mimo panującego w nim chłodu okazuje się dla nas rajem. Łazienkę, a właściwie umywalnię z toaletami, znajdujemy tuż przy recepcji. W środku tego przybytku, tuż za kabinami, znajdowały się drzwi do jakiegoś magazynku i zdawać by się mogło, że to one były przyczyną dziwnych zachowań młodych pracowniczek hotelu. Za każdym razem, gdy któreś z nas udawało się do łazienki, choćby po to, by wyprać skarpetki, jedna z tych Mongołek wchodziła za nami pod pozorem poszukiwania czegoś w magazynku.
Byliśmy szczęśliwi, że wreszcie po trzech dniach podróży mogliśmy się umyć choćby w zimnej wodzie. Za to Sebastian za tysiąc tugrików wykąpał się w ciepłej wodzie w sąsiednim pokoju.
Rankiem na śniadanie sute-caj i między innymi dżem, który akurat podczas podróży był dla nas rarytasem. Z okien hotelu piękny widok na północny Changay. Pod samym oknem jakiś człowiek przeganiał przez podwórko świnię – obrazek o tyle ciekawy, że w Mongolii raczej nie jada się wieprzowiny. Jednak te zwierzęta w miastach można spotkać coraz częściej. Łatwiej też można tu kupić jajka.
Postrzyżyny
Przed nami kilkanaście godzin jazdy do Barjin – zimowego siedliska rodziny Sersmy umiejscowionego nieopodal jeziora Tsaagan Nuur. Paweł i ja znamy tę trasę z poprzedniej letniej wyprawy. Jedziemy między innymi wzdłuż zamarzniętego jeziora, położonego około 2800 m n. p. m. Na drugim brzegu widoczny jest wierzchołek nieczynnego wulkanu Khorgo. Na kilkanaście minut zatrzymujemy się w lesie modrzewiowym przy ogromnym starym drzewie, zamienionym w ovoo i obwieszonym mnóstwem niebieskich szarf. Rzecz jasna ovoo obchodzimy trzykrotnie, zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Tę czynność wykonuje się na szczęście, zwłaszcza przed podróżą.
Ruszamy. Jedziemy kawałek “oficjalną” drogą i skręcamy w lewo – naszym oczom ukazuje się powierzchnia ledwo widoczna i wyboista. Robi się ciemno. Przysypiam i niespodziewanie przed autami pojawiają się jurty, chociaż minęło pewnie parę godzin od wyjazdu znad jeziora. Z ciemności wychodzi na nasze spotkanie kobieta, zabiera i uwiązuje psy, zaprasza do pierwszej z jurt. Nim przestąpiliśmy próg (na próg nie można stawać stopą), ktoś z naszej ekipy wypowiada symboliczne powitanie: “noho hor”, czyli “odpędźcie swoje psy”.
W jurcie czeka nas niespodzianka. Ciemno, na podłodze leży kilku mężczyzn. Przecież wiedzieli, że mamy przyjechać…
Sersmaa informuje, że tego dnia w Barjin odbywała się bardzo ważna ceremonia – postrzyżyny jednego z trzyletnich chłopców. W Mongolii, zwłaszcza wiejskiej, do dziś trudno odróżnić chłopca od dziewczynki, nim ten nie ukończy trzech lat, Do tego czasu on także nosi długie włosy podpinane dużymi kokardami. Po ukończeniu przez niego trzech lat organizuje się uroczyste postrzyżyny, przypominające nieco nasze chrzciny. W ceremonii biorą udział mieszkańcy siedliska oraz (jak to było w naszym przypadku) goście.
Mężczyźni leżeli w delach, oczywiście po spożyciu sporej ilości archi, czyli tutejszej wódki pędzonej z mleka. Kobieta potrząsnęła za ramię pierwszego z nich, jak się okazało, był to Gombodorj (Gombodorż), najważniejszy gospodarz siedliska. Jego jurta nie należała do najelegantszych w całym osiedlu, jednak o jej wysokiej randze świadczył choćby telewizor stojący na szafce po lewej stronie, tuż za łóżkiem. Usadzono nas jak gości honorowych – Pawła jako najważniejszego pośrodku, przed zawsze znajdującym się po północnej stronie jurty stolikiem, tuż za dwoma drążkami podpierającymi jurtę. Mnie po prawej ręce Pawła, Sebastiana obok mojej nieskromnej osoby. Po lewej ręce Pawła jako najstarszy usiadł Gonchigdorj, ojciec Seersmy. Tuż za nim Gombodorj.
Według starego zwyczaju w jurcie należy siadać na podłodze ze skrzyżowanymi nogami lub z jedną podciągniętą pod pośladek. Przejawem złego wychowania jest wyciągnięcie obu nóg w kierunku drzwi. Gościom podawane są niewielkie taboreciki. Mongołowie sami na nich często siadają, zwłaszcza ci starsi.
Mężczyźni tuż po wejściu do jurty raczej nie powinni od razu zdejmować nakryć głowy – to może być w odczuciu gospodarzy traktowane jako nieobyczajne, chociaż niezbyt konsekwentnie w ostatnich latach jest przestrzegane.
***
W jurcie zaczyna się ruch. Przy wielkim kotle stojącym nad paleniskiem okrągłej kozy kręcą się kobiety, pojawia się bryła lodu (zimą lód z rzeki jest tu jedynym źródłem wody). Zaczyna się przyrządzanie sute-caju, tutejszej herbaty – jej główne składniki to mleko, tłuszcz, szczypta soli i kilka listków ze sprasowanej kostki herbacianej. Sute-caj podawany jest w porcelanowych czarkach i jest to jeden z tych mongolskich specyfików, który należy wypić w całości. Na dodatek jeśli herbata jest wczorajsza, to w dobrym tonie jest wypić do końca i tę, przygotowaną gościom na poczekaniu. Wszelkie naczynia podaje się tu prawą ręką, dwoma palcami drugiej podpierając łokieć.
I to jest dopiero początek sytej mongolskiej uczty. Sytej, bo złożonej głównie z tłustego nabiału i równie tłustego koziego lub baraniego mięsa. Niestety, Europejczykowi to jedzenie często szybko daje się we znaki.
Podczas picia herbaty na stole rychło pojawiają się jogurtowe ciasteczka. Przez jurtę zaczynają przewijać się, póki co dla nas nieznani, inni mieszkańcy siedliska. Jedni rozsiadają się na dłużej, inni po kilku minutach wychodzą. Niektórzy witają się z nami, tradycyjnie kładąc swoje przedramiona na nasze. W oczy rzucają się mocno zaczerwienione od mrozu dziecięce policzki. Dzieci poprzychodziły z gołymi głowami – widać, że były już należycie zahartowane od mrozu. Starsi Mongołowie wyciągają swoje flaszeczki ze sproszkowanym tytoniem i następuje zwyczajowa ich wymiana połączona z wąchaniem. Niektórzy robią to, ledwie odkręcając koreczek z przymocowaną doń cieniutką łyżeczką-pręcikiem. Obaj z Pawłem po sarmacku kładziemy sobie szczyptę tytoniu na grzbiet dłoni, wdychając ją następnie przez nos, co nierzadko kończy się kichaniem.
Przyniesiono nożyczki i następuje kontynuacja postrzyżyn. Każdy z obecnych dorosłych obcina jeden kosmyk. Bohater wieczoru otrzymuje od gości banknoty i przekazuje je dziadkowi na przechowanie. My również wręczamy mu kilkanaście tysięcy tugrików.
Kiedy przyglądałem się tym ludziom – i starszym, i młodszym – pomyślałem, że do tej pory nie spotkałem w tym kraju twarzy pustych. Przeważnie w oczach pasterzy dostrzec można nieokreśloną mądrość. Może wynika ona z trudów życia. Niewiele przecież na świecie jest krajów tak surowych i nieprzystępnych, gdzie trudno jest nawet kopać ziemię (pomijając buddyjskie zasady, które zakazują jej “kaleczenia”), bo przeważnie tuż pod powierzchnią znajduje się mnóstwo kamieni. I tu chyba do rangi symbolu przypieczętowującego surowość tej ziemi urasta fakt, że Mongolia w dwóch trzecich leży na wiecznej zmarzlinie.
***
Tymczasem kobiety na okrągłej blasze przypominającej pokrywę od kotła przynoszą surowe i zamarznięte pierożki buudz. Przysmak po uduszeniu w kotle szybko pojawia się przed nami. Po kilkunastu minutach zaczyna się uczta. Sukhe, najczęściej polewający tu alkohol, uzupełnia glinianą manierkę świeżą archi, z szafki wyciągnięta zostaje flaszeczka zwykłej mocnej wódki ze sklepu oraz wódka o wymownej nazwie “Chingis” i “Khangay Vodka” nawiązująca do gór, w których właśnie przebywamy (mimo to i tak w Mongolii najpopularniejsza jest wódka o nazwie “Chaara”, pojawiająca się często przy innych okazjach). Swoją drogą – nie udało mi się rozszyfrować, dlaczego polewaniem alkoholu zajmował się tu prawie wyłącznie Sukhe. Czyżby był tutejszym podczaszym?
Pejzaż ze złudzeniami
Pierwsza wieczerza w Barjin kończy się nieco po północy. Udajemy się na spoczynek do jurty Sukhego. Obaj z Pawłem śpimy na łóżkach, Sebastian jako najmłodszy – na podłodze. Przed snem żona gospodarza jurty zapala w kozie kilka modrzewiowych polan. Mimo mrozu i – zdawałoby się – cienkiej ściany jurty, nad ranem temperatura nie spada raczej poniżej dziesięciu stopni. Zresztą lubię spać, gdy na zewnątrz posłania jest chłodek a sam jestem dobrze przykryty. Mam dobry śpiwór, na dodatek Sersmaa wzięła spory zapas ni to kołder, ni to materaców. Gorzej bywało, kiedy w nocy potrzeba zmuszała do korzystania z wychodka. Problemem był nie tyle duży mróz, ile ciemność panująca w jurcie i konieczność nakładania na siebie sporej ilości ubrań.
Wstajemy około dziewiątej, Sersmaa zaprasza nas na śniadanie do jurty Bongodorja. Z satysfakcją raczymy się dżemem i zwykłą herbatą ekspresową. Ale – jasna sprawa – obowiązkowo pijemy sute-caj.
Po śniadaniu idę na spacer wzdłuż doliny znajdującej się na południe od siedliska, za najbliższym wzgórzem. Mróz około dwudziestu stopni, a więc “niewielki”. Na końcu doliny pasie się stadko koni. Postanowiłem tam dotrzeć. Jednakże to przedsięwzięcie okazuje się niełatwym. A to za sprawą pewnego złudzenia, z którym niemal na co dzień mamy w Mongolii do czynienia. Przejrzystość powietrza jest tu tak duża, że osobie nie przebywającej tu na stałe bardzo trudno jest określić odległość. Podobno widoczność może tu sięgać stu trzydziestu kilometrów. Nierzadko dolina, która z okien samochodu wygląda na małe zagłębienie, w rzeczywistości okazuje się płaskowyżem o powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Ta, którą szedłem, nie była akurat tak szeroka, jednak do – zdawałoby się blisko – pasących się koni zmierzałem około godziny.
Bo taki jest krajobraz mongolski – nieprzegadany, tajemniczy i zaskakujący. Dla niektórych – księżycowy. Dla mnie jest jak zamknięte usta ponadczasowej twarzy z rzadka rzucające jakieś słowo, ale słowo istotne, niepowtarzalne. Może dlatego po powrocie z letniej wyprawy do tego kraju szybko zatęskniłem za Mongolią, lecz w mniejszym stopniu za tą zieloną, bardziej za Gobi, za pustynią, za jej głębią, także za górami Changay. Całe życie lubiłem to, co podskórne i mało oczywiste.
Będąc na pustyni, codziennie i w każdym miejscu, w dziwny sposób czułem obecność człowieka. On jakoś ciągle tkwił w tej przestrzeni, choć nierzadko fizycznie znajdował się kilkadziesiąt, może kilkaset, kilometrów za horyzontem. Potem pojawiał się nagle, choćby wtedy, gdy psuł się nam samochód…
Siedlisko
Wracam i wdrapuję się na skalne wzgórze. Wiatr kłuje w twarz, moje wąsy przypominają szklane sztywne włókna. Robię zdjęcia analogowym aparatem, bo na takim mrozie w cyfrowym szybko wyczerpują się akumulatory. Na zboczu znajduję kilka czerwonych jaspisów – kamieni półszlachetnych, jakich w Mongolii jest mnóstwo. Stąd jak na dłoni widzę nasze siedlisko umieszczone u stóp góry, w zagłębieniu chroniącym przed, najczęściej w tych stronach wiejącym, północno-zachodnim wiatrem.
Na zimę tutejsi Mongołowie przenoszą się z letnich siedzib do zimowych, zabezpieczających przed chłodem i wiatrem. Nie jest to długa wędrówka, bo w przypadku mieszkańców Barjin odległość od siedziby letniej wynosi nie więcej niż trzydzieści kilometrów. O tej porze roku jurty od środka są dodatkowo ocieplane wełnianym wojłokiem, na dodatek na styku z gruntem przysypywane nieco ziemią. Tuż nad otworem dymnym (czy jak kto woli – wywietrznikiem) kładziony jest dodatkowy kawałek ocieplonego brezentu obciążany kamieniami umocowanymi na długich sznurach, które zwisają przy samym dole jurty.
W Barjin mieszka sześć spokrewnionych ze sobą rodzin, także bracia Sersmy. Toteż i ona przyjechała tu z dodatkową misją – przy okazji dokonywała “inwentaryzacji” swojego klanu. W tym celu dawała krewnym jakąś listę i dziwną rubrykę do wypełnienia. W Mongolii wróciła moda na wskrzeszanie i integrowanie klanów. Ciekawe, bo imperium Temudżyna wzięło swój początek od jednoczenia rodów. Ale to ze wszech miar humorystyczna analogia.
Zastanawiałem się, jak Sersma potem się w tym wszystkim połapie, przecież Mongołowie nie mają nazwisk. Nawet żony nie przyjmują imienia lub nazwiska po mężu. Problem rozjaśnił mi Paweł… Okazuje się, że tu dosyć często imię własne poprzedzane jest imieniem ojca. Czasem, pisząc imię własne, stawia się przed nim pierwszą literę imienia ojca z kropką.
Wróciłem do siedliska i najpierw zająłem się fotografowaniem zagród oraz inwentarza. Nad zagrodami wzniesiono dachy z bali modrzewiowych przysypane ziemią i darnią. Ciekawostką jest ubiór nierzadko w duże mrozy zakładany jakom. Ciekawostką tym większą, że w ten sposób “dopieszcza się” tu głównie młode byczki, przewiązując im tułowie szmatami. Tego dnia większość tutejszych stad popędzono w step. W zagrodach pozostały tylko wspomniane sztuki jaków i kilka koników (koniom też czasem zakłada się zimowe ubiory). Tegoroczna zima jest stosunkowo łagodna i, co dla pasterzy najważniejsze, niemal bezśnieżna. Przeto w dolinach i na zboczach wzgórz nie brakuje suchych ziół i trawy. Parę lat temu w Mongolii dała o sobie znać wyjątkowo śnieżna zima przez co wyginęło około siedemdziesięciu procent pogłowia w stadach.
***
Zmierzam do swoich z lekkim niepokojem, ponieważ znów będziemy ćwiczyli odporność naszych przewodów pokarmowych – czekają nas bowiem w ciągu dnia przynajmniej trzy gościny u innych gospodarzy siedliska. I rzeczywiście musimy potem przeżyć dwie biesiady z pełnym menu, czyli sute-cajem, pierożkami, przeróżnym alkoholem; jedną – tylko z sute-cajem i alkoholem. Jednak najlepszym lekarstwem na wszelkie niedogodności jest tutejsza serdeczność i mongolska umiejętność radowania się z drobiazgów. Wspólnie przeglądamy zdjęcia, które Paweł konsekwentnie wykonuje, wysyła i przywozi niemal wszystkim członkom rodu. Fotografie to chyba najlepszy prezent. Część z nich umieszcza się później w dużej ramce wiszącej tuż przy buddyjskim ołtarzyku. Dla pasterza bardziej istotny jest fakt przekazania podarunku niż jego materialna wartość. Nie okazują zbytnio radości, nie dziękują wylewnie, mimo to nie potrafią ukryć, jak bardzo ważne są dla nich takie gesty.
Wieczorem zbieramy się w naszej jurcie. Sukhe wyciąga z szafki szmaciany woreczek, wykłada z niego kostki przypominające domino, jednak gra okazuje się bardziej skomplikowana, niż to się na początku wydawało. Szybko zrezygnowałem z prób przyłączenia się do grających. Za to grę pojął Sebastian, Paweł udawał, że coś rozumie, ale i tak nasi przyjaciele nie ukrywali satysfakcji, że mogą pograć razem z nami. Powoli stawaliśmy się nie tylko ich przyjaciółmi, ale według tutejszego zwyczaju także członkami rodziny. Od tej pory mamy zawsze wstęp do każdej tutejszej jurty. Zresztą Paweł u rodziny Sersmy gości już po raz piąty.
Z takimi spotkaniami wiąże się mój osobisty problem, gdyż na pierwszy rzut oka wyglądam na zbyt poważnego (upieram się przy tym, że w głębi duszy wcale taki nie jestem). Osoby, które mnie nie znają, zadają często pytanie (niekoniecznie mnie) – czy jestem smutny, czy wkurzony? Toteż kiedy następnego dnia zagrałem z mongolskimi przyjaciółmi w karty, zachowywali się tak, jakby po raz pierwszy odkryli we mnie cechy ludzkie, i co kilka minut dawali wyraz swej radości, podnosząc do góry kciuki w typowym dla nich geście wyrażającym zadowolenie. Tu jestem przeciwieństwem Sebastiana – on mimo zaledwie dwudziestu siedmiu lat okazał się człowiekiem bardziej kontaktowym niż ja, także znakomitym kompanem do takiej podróży. Zdobył serca naszych gospodarzy, kiedy wybraliśmy się nad jezioro Tsaagan Nuur i po lodzie – na wyspę z ovoo. Podczas powrotu zatrzymaliśmy się nad rzeką, a właściwie na rzece, gdzie nasi przyjaciele postanowili wyrąbać zapas lodu. Sebastian, człowiek słusznej postury, tu był najbardziej pomocny, zwłaszcza podczas ładowania lodu na bagażnik… uaza. Od tego czasu zaczął być traktowany jak “Mongoł honoris causa”.
Święty wierzchowiec
Mija kolejna noc w jurcie Sukhego. Ósmego lutego zaczyna się ruch przy zagrodzie dla koni. Odbywa się wyłapywanie wierzchowców na naszą konną wycieczkę, a od początku pobytu w Mongolii nie mogłem się jej doczekać. Wyłapywanie… gdyż mimo przebywania w “prywatnym” stadzie, mimo ujeżdżania, te koniki na ogół pozostają półdzikie. Nie są zaprzęgane do żadnej pracy. Są na swój sposób święte.
Mnie przydzielono brązowego i trochę kosmatego. W osiem osób jedziemy przez wzgórza. Przyglądając się Gombodorjowi, który mnie prowadził, mogłem upewnić się co do sposobu, w jaki Mongołowie jeżdżą na koniu. Nie siedzą symetrycznie, tylko opierają się mocno na jednym udzie. To stary sposób, pewnie związany z posługiwaniem się w przeszłości bronią lub arkanem. W galopie jeździec stoi w strzemionach. Ponadto konik mongolski jest około trzydziestu procent mniejszy od arabskiego. Nawet galopując nie biegnie susami, lecz szybko przebiera nogami. Jest bardzo wytrwały.
Latem kiedy dosiadłem tego konika po raz pierwszy, nieomal od razu przekonałem się, że o wiele wygodniej jedzie się na nim truchtem niż stępa. Pewnie Ameryki nie odkryłem. Po prostu na brzozowym siodle pośladki szybko drętwieją, gdy jedzie się wolno.
Podczas jazdy potwierdza się też praktyczność Mongołów, jeśli idzie o sposób szycia ich ubiorów – rękaw dela jest dużo dłuższy od ręki i ma elipsoidalne zakończenie, dzięki temu dłoń może być przykryta, kiedy jest zimno, i jednocześnie można nią pracować, także trzymać końskie wodze. Dlatego pasterze nie noszą rękawic. Toteż kiedy na pożegnanie podarowaliśmy Erdenemu moje nowe narciarskie rękawice, zastanowiłem się później nad tym, czy kiedykolwiek je wykorzysta.
Tym razem jedziemy przez malowniczy górski krajobraz z modrzewiowym lasem. Podziwiam Teve, naszego kierowcę, który przecież jest studentem i mieszka w Ułan Bator, a wygląda jak zrośnięty z tym zwierzęciem. Chyba bez względu na płeć nie ma Mongoła, który po ukończeniu trzech lat nie umiałby jeździć konno. Podczas najpopularniejszych wyścigów konnych, które odbywają się w Mongolii głównie podczas dorocznego święta Naadam, koni dosiadają wyłącznie kilkuletni chłopcy. Sport mężczyzn to tutejsze zapasy, kobiety zaś uczestniczą w strzelaniu z… łuku.
Wyścigi konne mieliśmy okazję zobaczyć podczas powrotu do Ułan Bator. Widać było, że dla wierzchowców jest to bieg bardzo wyczerpujący. Po gonitwie były bardzo spocone, wręcz mokre. Niektóre by poupadały, gdyby nie wysiłek opiekunów, za wszelką cenę starających się zmusić je do spaceru.
Z wycieczki wracamy wytrzęsieni, lecz wcale mimo mrozu nie zmarznięci. W moim przypadku była to zasługa ubrania, które sprawiłem sobie tuż przed wyjazdem. Bo jak się ubrać na wyprawę, kiedy spodziewamy się dużych mrozów, planujemy jazdę konną lub piesze wymarsze? Sprawdzają się przede wszystkim ubrania trekingowe ze sztucznego tworzywa – goreteksu, wyroby sprawdzonych firm, które nie są grube, lecz nieprzewiewne i ciepłe. Niezłą kurtkę można kupić już za 450 zł, spodnie za niecałe 300 zł. Do tego typowe buty trekingowe. Warto odłożyć na bok wszelką bawełnę, zwłaszcza podkoszulki lub koszule przylegające bezpośrednio do ciała. Po ich założeniu po pewnym czasie czujemy na plecach nieprzyjemną mokrą plamę. Najlepsza jest (niestety, nie tania) bielizna termiczna. Podobnie ze skarpetami – dobre są grube, ze sztucznego tworzywa, i dobrze, jeśli na nodze mamy ich przynajmniej dwie pary. W sklepach firmowych można kupić również doskonałe sznurowadła. Jednym z najlepszych podróżniczych wynalazków ostatnich lat są polary, także czapki i rękawice z tej materii. Ubieramy się na tak zwaną cebulkę, a więc nakładając kilka luźnych warstw.
Zabijanie i uczta
Zaraz po przyjeździe z konnej wycieczki Erdene-Ochir (mój najlepszy mongolski przyjaciel) zaprasza na ceremoniał, na który wcześniej sam się wprosiłem. Ceremoniał, moim zdaniem, tylko z pozoru niehumanitarny. Postanowiłem wykonać fotograficzną dokumentację… zabijania kozy. A od momentu jej ogłuszenia trwa to zaledwie kilka minut. Kończy się włożeniem ręki w nacięty nożem w pobliżu szyi otwór i zaciśnięciu palcami tętnicy szyjnej. Zwierzę jest w ten sposób po prostu usypiane.
Dlaczego postanowiłem to zrobić? Ano, mam wątpliwości co do postawy radykalnych obrońców zwierząt. Ci których znam są najczęściej niekonsekwentni, mimo że niby ze względów humanitarnych nie jadają mięsa, “bo zwierzęta to są mniejsi bracia”. Cóż, uważam, że rośliny czują tak samo jak zwierzęta, więc gdybym miał stosować się do filozofii obrońców zwierząt, musiałbym umrzeć z głodu. Myślę, że sztuką jest minimalizowanie bólu świata, ale na pewno nie stanie się to za przyczyną radykalnych obrońców zwierząt ani tym samym – wegetarianów. Raczej nie jadam ssaków, ale tylko dlatego, że mi się po prostu tego mięsa nie chce i nie układam w tym aspekcie żadnej filozofii. Zwierzęta bardzo kocham. Robiąc ten nibykrwawy fotoreportaż, chciałem pokazać esencjonalny przykład humanitarnego do nich podejścia. Bo takie traktowanie zwierząt i przyrody jest właściwe prawie wyłącznie ludom – tylko z pozoru – prymitywnym. W tym geście, który jest dla mnie synonimem ludowej mądrości, jest również coś z przeprosin.
***
Podczas kolejnej gry w kości lub w karty przychodzi do naszej jurty Gombodorj z wielkim kotłem pełnym kamieni. Wkłada je do paleniska po to, by się rozgrzały. To początek ważnego ceremoniału, przyrządzania uroczystej potrawy – kozy duszonej między rozgrzanymi w ogniu kamieniami. Dusi się ją potem w dużym kotle, wkładając do niego niemal wszystkie części zwierzęcia oprócz kopyt i głowy. Są tu także kiszki wypełnione krwią, wątroba i serce. Mięso jest w dużych kawałkach. Na wierzchu czasem układa się duże kawałki marchwi, brukwi i liście kapusty. Moim zdaniem potrawa ta jest niezła, tyle że poprzedzona kilkoma ucztami związanymi z obowiązkową tutejszą gościnnością, niekoniecznie musi być satysfakcjonująca.
Wieczorem zaproszenie na ucztę – jesteśmy już tak przejedzeni, że w duchu myślimy tylko, jak z tej biesiady wyjść obronną ręką i nie obrazić przy tym gospodarzy. Przed posiłkiem każdy z uczestników uczty dostaje do rąk jeden z rozgrzanych kamieni – to ma przynieść szczęście i dodać dobrej energii. Kobiety od czasu do czasu przykładają kamienie do twarzy.
Zaczyna się uczta. Paweł je po prostu powoli. Ja na początku udaję łapczywość i apetyt, by zrobić dobre pierwsze wrażenie. Wyjmuję scyzoryk i jak nakazuje tutejszy obyczaj, zaczynam dokładnie obcinać z mięsa duże żebro. Kości należy okrajać z mięsa do czysta. Czuję na sobie wzrok Gombodorja. Wydawało się, że Sebastian wpadł na najlepszy pomysł, bo bierze kawałek mięsa z twardą chrząstką, głęboko wierząc w to, że już do końca uczty się od niej “nie uwolni”. Mimo to znajduje się uczynny Mongoł, który pokazuje mu jak szybko pokroić chrząstkę. Następnego dnia Sebastian ma poważne dolegliwości żołądkowe.
Pożegnania
Przychodzi czas pożegnań. Przed odjazdem postanawiam najmłodszemu synowi Gombodorja podarować swój wieloczynnościowy czerwony scyzoryk. Już dawno nie widziałem kogoś tak uszczęśliwionego. Nie okazywał tego ani w gestach, ani w uśmiechu – tę radość było widać w jego oczach. Scyzoryk położył blisko ołtarzyka. Wyszedł na chwilę. Wrócił, usiadł na łóżku i co chwila tam zerkał. Gombodorjowi Paweł podarował metalową piersiówkę, którą wcześniej napełniliśmy wódką.
Gombodorj i ja mieliśmy ze sobą coś wspólnego. On miał ciągle poważną minę i zarówno mnie, jak i jego co jakiś czas ktoś pytał: “dlaczego jesteś taki smutny?” On kojarzył mi się z Indianinem opisywanym przez Karola Maya, który po prostu wstydził się okazywania uczuć. Ja natomiast podczas tej wyprawy na pewno byłem bardzo szczęśliwy.
***
Żegnamy się z Barjin i naszymi przyjaciółmi. Jest ranek. Wszyscy zakładają odświętne dele. Kobiety przynoszą mleko – każdy z odjeżdżających bierze maleńki łyczek. Sersma i rodzice dostają w podarunku mleko i tłuszcz, tyle że nie w naczyniach, a w postaci zamarzniętych brył w kształcie naczyń. Potem wspólna fotografia i wyjazd do Tariatu – tam mamy jeszcze odwiedzić jurtę Erdene-Ochira. Na szczęście nie było u niego biesiady, tylko sute-caj. Znów żegnamy się ciepło. Ruszamy przez góry. Ponownie malownicze jezioro Tsaagan Nur, modrzewie pośród zastygłej lawy i wspinaczka na wulkan Khorgo. Nocujemy w miejscu nazwanym “Wspaniałą skałą”, gdzie najważniejszym gospodarzem okazuje się wdowa. Kobieta przejęła nie tylko obowiązki po zmarłym mężu, ale i jego przywileje. Siedlisko należy do biedniejszych.
Następnego dnia – już 11 marca – wyjeżdżamy z lekkim opóźnieniem, gdyż jeden z samochodów wymaga naprawy. Jak zwykle krajobraz fascynuje, droga wiedzie przez niewielkie górskie lodowce obok kanionów. Robimy ciekawe zdjęcia. Wieczorem jesteśmy w Tsetserelegu, tym razem nocujemy w innym hoteliku. Kolejnego dnia odwiedzamy tutejsze muzeum regionalne. Mimo zimy jest burza piaskowa. Tutejsza zima to niezwykła walka mrozu ze słońcem, bo z jednej strony mamy rzeki zamarznięte do samego dna, z drugiej błyskawicznie topnienie śniegu pod słonecznymi promieniami.
***
Po minięciu niewielkiego miasteczka Ogyin-Nuur Sum zmierzamy skrótem po zamarzniętym bagnie. Trzęsie okropnie. Tracimy z oczu drugiego uaza, który pozostaje daleko z tyłu. Nie doczekawszy się go, wracamy do miasteczka i widzimy Tevego (zamienił się z Demdą autami, który tym razem prowadził nasze auto) grzebiącego pod maską samochodu. Nie udało się go naprawić, więc wracamy do miasteczka, holując zepsute auto. Tu zatrzymujemy się na nocleg w domku z “pokojami gościnnymi”. Dostajemy do dyspozycji taki, w którym temperatura jest bliska zeru, a po rozpaleniu w lokalnej kotłowni udaje się ją podnieść zaledwie o kilka stopni. Siedząc w kurtkach na rozgrzewkę gramy w kierki. Przy okazji próbujemy Sersmę nauczyć tej gry. Po ścianach spływają krople wilgoci. Demda i Teve reperują auto do czwartej nad ranem. Udaje się w końcu samochód naprawić i wczesnym rankiem ponownie ruszamy w drogę. Zatrzymujemy się na krótko przy tureckim stanowisku archeologicznym, oglądamy i fotografujemy kamienne rzeźby z epoki przedmongolskiej. Większość zabytków umieszczono w ogromnej metalowej hali. Jest ona zapewne zaczątkiem muzeum.
Nie jest przypadkiem, że to właśnie Turcy zainteresowali się tym terenem od strony historycznej i archeologicznej, ponieważ nim zaczęła się potęga Temudżyna, na tych terenach znajdowało się inne potężne koczownicze państwo – Kaganat Turecki. Na stepach Eurazji Turcy panowali przez 50 lat. Zresztą z mieszanki trzech grup etnicznych – Turków, Tunguzów i Mongołów powstała ałtajska rodzina językowa. Również Turcy w dużej mierze przyczynili się do wprowadzenia na tych ziemiach alfabetu oraz dwunastoletniego “kalendarza zwierzęcego”. Dzięki doświadczeniom tureckim Mongołowie nauczyli się kontrolować szlaki i zdobyte przez siebie terytoria.
***
Zbliżamy się do Ułan Bator – co jakiś czas rzucam okiem na góry. Przy wczesnym zachodzie słońca nabierają “nienaturalnej” kolorystyki. W myślach konfrontuję ten widok ze słodkimi pejzażami, które widywałem na ścianach tutejszych hotelików. Teraz uzmysławiam sobie to, że owe pejzaże wcale nie są takie nienaturalne, na jakie wyglądały, kiedy oglądałem je w hotelach. Po prostu Mongolia o zachodzie słońca robi się bajkowo kolorowa. A to dzięki przejrzystości powietrza (w ciągu roku jest tu co najmniej 250 dni słonecznych).
W Ułan Bator ponownie nocujemy w hotelu “Lord” i nareszcie możemy się wykąpać (podczas dwutygodniowej podróży mieliśmy okazję wykąpać się jedynie trzy razy). Ostatniego dnia przebywamy u Sersmy. Odwiedzamy największy mongolski kompleks klasztorny i polską ambasadę. Przed rokiem ponownie zaczęła funkcjonować. Ambasador jeszcze nie objął obowiązków. Przyjął nas Leszek Wanat – drugi sekretarz naszej placówki.
Na lotnisko jedziemy około piątej rano – tu niespodzianka, terminal jest jeszcze… zamknięty. Jednak uprzejma obsługa niebawem otwiera nam halę portu.
Z Mongolią żegnam się z rozrzewnieniem… A raczej mówię jej “do widzenia”. I czynię to z niepokojem, bowiem ten kraj jest jedną z ostatnich – i zdawałoby się – “niezatapialnych” enklaw nieskażonego cywilizacją świata. “Zdawałoby się”, bo, moim zdaniem, ten świat zniknie już za kilkanaście lat. Myślę tu o Mongolii stepowej, poprzez buddyzm w jakimś sensie pasywnej, przez co bardziej niż Europa ludzkiej. Myślę o Mongolii, którą naprawdę pokochałem, nie tylko dla pejzażu, ale zwłaszcza ze względu na ludzi, na ich szczególny konserwatyzm, także ze względu na magię i mistycyzm.
Zwiastunem postępującego zaniku obecnego świata jest choćby tutejsza młodzież zazdrośnie zerkająca na zachód, komercjalizacja usług turystycznych na modłę europejską i kobiety mongolskie spoglądające z bilboardów, przedstawiane coraz częściej ze zeuropeizowanymi rysami twarzy, co jest w moim odczuciu najbardziej bolesne, tym bardziej że Azjatki podobają mi się.
Trzeba się mocno przyglądać, by móc już teraz dostrzec to zagrożenie. Przecież – zwłaszcza zimą – zarówno w Ułan Bator, jak i w stepie wciąż dominują ludzie w delach, wciąż jesteśmy świadkami mnóstwa, szamańskich i buddyjskich, małych i wielkich, ceremoniałów, wciąż widać ogromne stada, nadal widzimy mieszkających w jurtach mieszkańców stolicy. Do tej pory nawet w największych miastach pojawiają się na ulicach jeźdźcy na koniach. Jednak coś wisi w powietrzu – wydaje się, że ta cudowna mgiełka rozwieje się niepostrzeżenie…
Mirosław Słapik
Bibliografia:
1. Baabar: Dzieje Mongolii, Warszawa 2005.
2. Sedjin A., Latusek A., Wójcik A.: Mini-rozmówki mongolskie, Warszawa 1999.
3. Uryn B.: Mongolia – wyprawy w tajgę i step, Warszawa 2005.