Wybór wierszy wydany w serii olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, 144 s. (Olsztyn 2012).
Fragmenty książki (Copyright by Mirosław Słapik)
odległości
śniłem jednocześnie
koniec i początek
naszej dawnej miłości
łóżko otulała mglista szara wieczność
byłaś obok
naga ubrana
i równoległa
jakieś światło dobijało się do snu
choć za oknem wiatr
i ostatni marcowy śnieg
koncert
czwarty koncert fortepianowy Beethovena
jest u niego wyjątkiem
zaczyna się bowiem nie od orkiestry
ale od fortepianu
potem gdzieś w środku allegro moderato
rozgrywa się przejmujący smyczkowy dramat
będąc dwudziestoparolatkiem
dla zabawy ilustrowałem tym
fragment Zabić drozda
kiedy Atticus Finch
po przegranym procesie
wychodził już z sali sądowej
rósł fortepian
smyczki wchodziły
gdy ktoś zwrócił się do małej Smyk
panno Finch trzeba wstać
pani ojciec wychodzi
bielik
bielik afrykański aliaeetus vocifer
próbuje wyrwać rzece
miniaturowego krokodyla
jednego z kilkuset
jakie przed godziną wykluły się z jaj
i jednego z kilku
które dorosną
bo to im na nieco dłużej podarowano tchnienie
zieleń papirusowych rzecznych wysp
rabuje wodzie przenikliwy błękit
między wyspami z trudem kroczą słonie
sympatyczny mały potyka się
wodne płetwiaste stworzenie gryzie go w nogę
bielik jest cierpliwy
rezygnuje z crocodylusa niloticusa
chwyta innego drapieżnika
hydrocynusa goliatha
zwanego rybą tygrysią
ptak nadlatuje szerokim łukiem
jak dzida Zulusa
majestatyczny w zabijaniu
szukając ciepła
kilkuminutowy deszcz
tworzy rysunek lawowany
z ciemnogranatowych ruchomych plam
które wysypują się z pobliskiej świątyni
tak widać wiarę z restauracji Chmiel
którą przyjaciel uporczywie nazywa Chlieb
bo zacumowaliśmy
na kaducznej wyspie Rosji
i nie każdy musi znać rosyjski
lubię tu pić wódkę
z ich rurkowatych kieliszków
przyglądać się skośnookiej kelnerce
kiedy podaje menu w formie starej gazety
ma moim zdaniem prawidłowy i dumny
tyłeczek w kształcie gruszki
na tym kieszonkowym moim terytorium
jestem w zgodzie ze sobą
tu mój mały los jest szczodry
mimo wiedzy
że gapię się już jak Satyr
mimo trudnych pytań
i braku odpowiedzi
choć Gruzin Szota zadaje najpierw proste pytanie
z emfazą
niby ów zakochany skarbnik królowej Tamary
z kim kojarzy się Tobie moje imię
potem zapewnia
że Sowietom zawsze chodziło o pokój
i stawia pytanie trudniejsze
gdybyś miał dokonać wyboru
między ojczyzną i wiarą
zapytał tak
bo zadufane życie odmawia mu wariantu trzeciego
czwartego
piątego
za chmielowym oknem
w zatoce z granitowych kostek
wciąż dryfuje złotogłowa cerkiew
wbita niedawno w plac centralny
kamienna fallusowata kolumna
nie przypomina batalii Trajana
raczej o tym
że siedzimy kilka metrów
nad Königsbergiem
na dopisanej lekkim piórem
w czterdziestym czwartym
ostatniej stronie manuskryptu
potem jeszcze Cafe u poetów
i niczym ognisko w tajdze
ten ocieplający rosyjski majstersztyk
kiedy bard
witając się z nieznanym nam Eugeniuszem
zawoła
Żenia
Żenieczka
huragan Sandy
mojej córce Magdalenie
moja miłość do wiatru
jest ryzykownym faktem
kiedy do Nowego Yorku
zbliża się Sandy
zastanawiam się nad tym
czy moja córka ma to po mnie
jest poetką
akurat skończyła staż w Esquire
co trafiło w moją próżność
bo tam kiedyś produkował się Capote
teraz czeka na huragan
kupiłam dzisiaj wodę
jedzenie i świeczki na następne dwa dni
jestem przygotowana w przypadku braku prądu
nie ruszam się jutro z łóżka
czytam magazyny
oglądam filmy
maluję paznokcie
wyobrażam sobie jak potem
wsłuchana w żywioł
odkłada kolorowy magazyn
lakier do paznokci
i zaczyna pisać wiersz
słyszę jak za oknem sapie ocean
i wicher przewraca żuraw
na dom przy Manhattanie
mimo to
nie mogę sobie odmówić
wizji cudownego wiatru
bezkresnego klifu
nad który się wzbijam
w rozkosznym
zielonym poszumie
niby czarna mewa
która zgubiła śmierć
terapia behawioralna
nie wracam do dzieciństwa
jest światłem
marnej żarówki
nie słucham muzyki
na której się wychowałem jak to mówią
nie słucham zatem Deep Purple i Ten Years After
z całym dla nich szacunkiem
zrezygnowałem z Wagnera
choć synowi dałem Zygfryd
pierwszy z nich wbrew nazwie był niebieskoszary
drugi bladobrunatny
bo czuję kolorami
imię syna jest ciemnozielone
teraz żyję brązowym Jaga Jazzist
Cinematic Orchestra w modnym ekri
złocistym Stańko
zielenią mojego syna
i ciemnym granatem córki Magdaleny
tamta przeszłość jest za mną
zetlała i niepotrzebna
szarobrązowa
mimo to
jak welon
wlecze się za mną
niemal cotygodniowy sen
z nabrzmiałą od moich myśli
piwnicą dawnego domu
urokliwym poddaszem
strychem pełnym białej pościeli
rozkładu i jaskółczych gniazd
z kochającą matką
pręgowaną kotką w białych skarpetkach
kuchnią z syczącym na ogniu czajnikiem
pokojem bez wojen i burz
mną jako najlepszym uczniem w klasie
i znienawidzonym nie wiedzieć czemu dzieciństwem
***
myślałem że niebo stawia pieczęć z gwiazd
na piasku Gobi
potem te same gwiazdy
ktoś zobaczył z drugiej strony Ziemi
patrząc z innej Ziemi
i z innej pustyni Gobi