Tom wierszy, który ukazał się z serii wierszy wydany w serii olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, 72 s. (Olsztyn 2010).
Fragmenty książki (Copyright by Mirosław Słapik)
Prometeusz Scriabina
to jest opowieść o chórze
który w zarodku
jest dźwiękiem fortepianu
potem nabrzmiewa
stawiając opór
promieniom smyczków
i jupiterów
na końcu się uwalnia
od lepkiej substancji światła
okno
Pani Renacie Jabłońskiej
wie Pani
tak chyba jest kiedy
czasem otwiera się
takie wymyślone okno
jak w tej chwili
może nawet na Izrael lub Gazę
gdzie Pani mieszka
gdzie powiew powietrza
od morza
którego wybrzeże
przemierzał Paweł z Tarsu
niestrudzenie przestrzegając
przed fałszywym świadectwem
pragnąc dopełnić nieokreślone
i nasze rozmowy o tolerancji
na tym samym wybrzeżu
o wolności telepatii kabale
kosmopolityzmie
wierze i niewierze
(o których nawet nie wiemy
czy są rozwiewaniem strachu
czy też oswajaniem pustki
bo to pewnie znowu teraz
nie jest takie ważne)
to okno
gdzie widzę siebie jak trawę i drzewa
co ciągną się donikąd
gdy wiatr po mokrym piasku
beztrosko przesuwa szczegół
ku zakamarkom pobliskich skał
gdzie tkwiące w bezczasie
wojny
zewnętrzne i wewnętrzne
gdzie Ściana Płaczu
gdzie Eden jako mit historia
lub uprawiany sad
lecz niekoniecznie piękno
gdzie kogoś w rzeczywistości nie ma
ale zdaje się być prawdziwszym
niż ten kto właśnie
jest w pobliżu
kto nawet opiera brodę o twoje ramię
nawet uśmiecha się
a ty delikatnie dotykając
nie zauważasz go
bo stoi za zamgloną szybą kosmosu
i tylko ty wiesz
a nie on
że przed tym wytarty kanon
za tym już tylko muzyka
Amy
Dla Amy Winehouse
do tej pory wyobrażałem sobie
tylko twoje nocne zmory
bo wiem trochę o tobie
albo tak mi się przynajmniej wydaje
i z trudem próbuję zebrać okoliczności
bo teraz w głowie mam tylko miłość
na zewnątrz szpetotę twojej fryzury
napiętej jak czarny balon
lub w najlepszym wypadku panteon
bo nie wiesz
że kobieta łatwo może mnie oszukać głosem
próbuję sobie przypomnieć
co się działo
gdy po raz pierwszy usłyszałem
Back to Black
nie widziałem już wtedy tego brzydkiego tatuażu
ani twojej marmurowej skóry
tylko kryształ
niby implant
z Dvořákiem albo Scriabinem
w każdym razie
z tymi których kocham
to było i reggae
i przejmujące largo
dwa w jednym
a potem znów czerń
bo w nią naiwnie wierzysz
nie wiedząc
że ta może być bardziej bezbronna
niż tabula rasa
z Tobą
najpierw jest świt
co strzępi się
jak płótno
i śnieg
i ranne wstawanie
i przydeptany bosą stopą
pojedynczy listek snu
nasz zapach
nasz pot na pościeli
nasze śniadanie
nasze okręty filiżanek z kawą
i moje stukrotne kochanie Ciebie
kiedy się obrażasz
gdy mówię
byś nie myliła Platona z Plotynem
i znów ochota na sen
i moje dziwacznie skrzyżowane palce
na Twojej piersi
jak na wzgórzu
wizja optymistyczna
czytam historię Chingis Chana
kątem oka
śledzę serial o fałszywym kosmicie
i mam wrażenie
że tę symultaniczność
wymusza nie tylko
szybki upływ czasu
chociaż wiem
iż historia jest największą abstrakcją
to widzę wyraźnie step
tu i ówdzie przesłonięty górami
na północy dostrzegam Kereitów
nieco niżej dumnych Merkitów
trochę na południowy zachód smagłych Ujgurów
jeszcze niżej rozważnych Kitanów
niemal wszyscy ze sobą walczą
w okamgnieniu przesuwa się granica imperium
potem się godzą
nawet wspierają
wymieniają się kobietami
z domostw i zarośli dochodzą odgłosy miłości
Chingis obniża wasalom podatki
zza chmury przyjaźnie uśmiecha się kosmita
widzę to jak na dłoni
tu i teraz
w całej rozkosznej różnorodności
a ziemia jest jak drzewo
po którym sunie bluszcz
zawija się na pniu i gałęziach
taktownie udając że nie czuje
kokieterii w oporze zdobywanych królestw
dasein
filozofia to w istocie
rzecz o niewiedzy
więc nawet nie wiem
czy wtedy paliłem papierosa
czy w ogóle byłem palący
być może
tego wieczora padał deszcz
kiedy rozciągnięty na łóżku
zdaje się w ubraniu
próbowałem siebie przekonać
że dobrze jest mi w tym NSDAP
i że dobrze zrobiłem donosząc
na Staudingera i Baumgartena
i że pewnie dobrze jest z tym światu
a może nawet wszechświatu
tym bardziej że robiłem to
w ramach tak zwanej
analizy egzystencjalnej
tylko na miłość Boską
przynajmniej muzyki
do tego nie mieszaj
odezwał się Bóg
licząc być może na to
że Martin
wcześniej studiował teologię9
pytania dziecinne
opowiadam o Mongolii
kraju w kształcie ust
być może
pozwalającym
wtajemniczonym
słyszeć rozmowy planet
sześcioletni chłopiec
wskazując na grupkę buddyjskich mnichów
na fotografii którą pokazuję
zadaje mi pytanie
proszę pana
oni pewnie rozmawiają
o sprawach…
i zatrzymał się
gdyż zabrakło mu słów
duchowych
dopowiadam pytająco
przytaknął
i wtedy zobaczyłem czym jest
niespodziewane szczęście
jego o rok młodszy kolega pyta
co się dzieje
kiedy pan idzie przez step
i nogą
rozgniecie pan trawę
trawę kobietę
i trawę mężczyznę
może akurat
przerywam im akt
nieopisanej miłości
odpowiadam
wybrańcy
Jarkowi, Jurkowi, Józkowi, Januszowi i Markowi
wyrośliśmy z banalnej tęsknoty
i z pewności
że bez nas nie byłoby sztuki
że sztuką są tylko wybrańcy
że dane nam było wzajemnie się odnaleźć
bo coś wówczas wisiało w powietrzu
już jako dwudziestokilkuletni
podaliśmy ręce
Winiarskiemu Warholowi i Christo
czekała na nas w przedsionku
Podróż do źródeł czasu
Witkacy był jedną nogą z nami
naszym obowiązkiem
było wzruszać się przy Brahmsie
i kochać Ginsberga
to był czas wielkiej premii
na którą w pełni zasłużyliśmy
choć nasza ukochana prowincja
niczym zgłodniała inkwizycja
uśmiechała się do nas wtedy
głupkowato
mimo to
rzucaliśmy olśnienia
na lewo i prawo
i kątem oka dostrzegaliśmy
że to nudne miasteczko kocha
pobliskie jeziora puszczę
swoją krętą rzekę
i nas
których było pięciu może sześciu
potrafiliśmy do pionu stawiać cienie
i traktować je jako osoby
pod czujnym okiem służb
robiliśmy alienacje
wybranych fragmentów przestrzeni
bo tak nazwał Janusz
ogradzanie papierową taśmą
zwykłych krzaków lub stawów przydrożnych
rysując kredą kreskę
na asfalcie
wybieraliśmy strefę moralności
zaraz po tym Janusz utracił dziewictwo
z Ewą o tym samym nazwisku
i był to dla nas
ironiczny powód do zastanowienia się
czy życie przypadkiem nie jest
monologiem
potem upadł kolejny system
wraz z nim odeszła uroda
naszej zarozumiałości
i przyszło inne tworzenie
systematyczne
jak sosnowy las
***
Wojtkowi Łukowskiemu
najważniejsi są przyjaciele
nawet jeśli wyśniła ich śmierć
ten wieczór
ten jesienny wieczór
gdy wróciłem w przemoczonych butach
po zdobyciu kilku kolejnych Antarktyd
mama szyła sukienkę
słabe światło żarówki było jak żółta wiklina
słyszałem pojedyncze słowa
stebnówka
karczek pliska
z ust sąsiadki
czy będzie wojna
gdy mama robiła fastrygę
wewnątrz
urojonego klosza
może na innej planecie
zamazane wiklinowym światłem
sowieckie statki
płynęły
ku wybrzeżom Kuby
za oknem tykał październik
z lekko neurotycznym wiatrem
ulubiona kotka Murka
bura z białym krawacikiem
wtulała się w moją szyję
i nie bałem się wojny
czułem prawdziwe przytulenie
i może dlatego
nie próbowałem jeszcze pytać
dlaczego życie
jest chwilami tak
do znudzenia
człekokształtne
razem z kotami
drzewami chmurami bogami
październikami
i statkami płynącymi na Kubę
proza
Zygfrydowi
stał wtedy w czarnych glanach
z gitarą yamaha w ręku
ściskał ją jak opiekunkę
to miał być jego pierwszy lot
w czarnym t-shiercie
z blackmetalowym wizerunkiem
nad chmurami które już widziałem
i zawiłością w duszy
której nigdy nie zdołam docenić
jak nie doceniasz głębi jeziora
którą masz tuż za oknem
to był początek dekady
już prawie dorosły
leciał do Stanów
do jednego z trzech swoich serc
do mojej byłej żony
po dziesięciu chyba
latach niewidzenia się z nią
wtedy słowo dotyk
nabrało dla mnie
szczególnego sensu
jakbym po raz pierwszy
pomyślał o jego istnieniu
dotyk miał bowiem szansę
na podwojenie
kiedy po miesiącu wrócił
i na Okęciu
uścisnęliśmy się jak mężczyźni
tak mi się wtedy wydawało
zaraz po wyjściu z portalu
powiedział
tato dlaczego mnie tak słabo uścisnąłeś
ja przecież tak tęskniłem
wtedy pomyślałem
pierwsza czynność
po powrocie domu
zaraz po zdjęciu butów
dopowiedzieć miłość
Wojna i pokój
od kilku dni
niczym zatracone w bajce dziecko
znów żyję tym filmem
Bondarczukiem
Pierre’em Bezuchowem
gdy toczy się
bitwa pod Borodino
gdy członki fruwają w powietrzu
gdy Pierre rozmawia z chłopem
o zawiłościach losu
gdy ratuje psa
i wśród huku armat proponuje
by przynieść amunicję
myślę tylko o jednym
gdzie leży
tajemnica
poprawiania jednym palcem
drucianych okularów
dlaczego zawsze na to czekam
dlaczego tak wiele bym dał
by ten gest powszechnie i realnie istniał
na Ziemi i w Kosmosie
tylko nie wiem
w imię czego
jakbym
powtarzał pytanie starego filozofa:
dlaczego istnieje raczej coś niż nic? 12
***
to było dawno
synku
w czasach zwanych mrocznymi
kiedy nie było jeszcze
jazzu
Borges
to może dziać się przy ulicy Garay
w dzielnicy
nazwanej Palermo
albo w bibliotece
w rogu pomieszczenia stoi kufer
promienne okienko
obdarowuje tchnieniem
maleńką literkę
która
zdaniem grafomana Carlosa Argentino
jest skondensowanym
wszechświatem
elegancko ubrany
leciwy od pięćdziesięciu lat pan
nachyla się
przy dziewiętnastym stopniu schodów
by w ten sposób
doświadczyć Alefa
potem
z kufra wynosi
całe naręcza liter
i pozbywa się wzroku
dlatego wie
że teraz może wszystko
odwiedzać labirynty
rozdawać gauczom życia
wchodzić w przyszłość
i równoległość
równoległość
Kublaj: Dowiedliśmy, że gdybyśmy byli, nie byłoby nas. (Italo Calvino „Niewidzialne miasta”)śnię
moje pruskie miasto przed wojną
całe w żółciach i brązach
choć zza okna pociągu
zielonkawy nerw wiosny
i piękno odbite w kałużach
światło trochę z Rembrandta
trochę z Van Dycka
w przedziale tłok
i Hitler blondyn
przewodnik turystyczny
to jego pierwsza praca
potem mój dom
z głębokim
ciemnym wzrokiem okien
balkonem ogrodem
i wyblakłą stopą zimy
na rampie dworcowej
pod nieczułym słońcem
niczym koty
wylegują się
niemieckie dzieci
jasnowłose
i esencjonalne
po drugiej stronie
my
senne spojrzenie mówi
że ich tu już dawno nie ma
i że nas tu jeszcze nie było
***
urodziłem się
nie na tej planecie
nie w tej galaktyce
tylko
w tym życiu
jaskinia w Podlesicach
jaskinia w Podlesicach
w gąbczastym wapieniu
i biała wieża
gdzie Jezus znalazł kąt dla siebie
ślady po wspinaczkach
zielony szlak turystyczny
wewnątrz rysunki sprayem
współczesne Lascaux
Kasia już tu nie mieszka
ktoś napisał
***
ona nazywa się Ka
on nazywa się Te
chronią ich wapienne ściany
tu biel bierze swój początek
ona je wątrobę z królika
świeżą jeszcze ciepłą
to ważne i banalne
bo ma się urodzić dziecko
a dziecko potrzebuje sił
potrzebne są nowe skóry
na legowisko
mogą być z tygrysa
byle nie z takiego
co ma mieć kocięta
on wypala w ogniu zaostrzony kij
na tygrysa
patrzy w płomienie
myśli o zwierzęciu i o zabijaniu
o tym co słuszne i fundamentalne
próbuje to zebrać
zmieścić
w kilkudziesięciu sylabach które zna
wyławia z ognia
wiadomości
o dobrym i złym
bezradnie śledzi iskrę
która niczym gwiazda
gaśnie u osmolonych stóp
kilka tysięcy mil na południe
ktoś próbuje ubiec
to wieczorne rojenie jaskini
choć Te nie miałby żalu
gdyby o tym wiedział
ktoś kto zna tysiące sylab
na papirusach
w hieroglificznych inskrypcjach
pisze dziesięć zdań
świat jasnowidzących
Jarosławowi Markiewiczowikiedy to przeczytałem
powaliło mnie na plecy
tak napisałeś do mnie
trzy lata temu
po spotkaniu z Le Shanem13
szukałeś świata jasnowidzących
odrzucałeś świat sensorycznych
i świat „mózgowców”
którego nie lubiłeś
wierzyłeś że nie ma życia
że nie ma śmierci
że nie ma tak
i nie ma nie
jest tylko wszechobecność
pamiętam też jak dzwoniłeś
ode mnie
i to słowo
Kwiatuszku
a przecież
potem
umarłeś
jak ona
na to samo
jak w lustrze
może dlatego
dla moich zwykłych oczu
było Ciebie coraz mniej
a Ty pewnie
schodziłeś tylko z sensorycznych bezdroży
Irkuck
przez kilka poranków z rzędu
przemierzałem ulicę Libknechta
jakbym
nie mógł dokończyć
wymyślonej wcześniej frazy
a przecież były inne ulice
nie mniej zachwycające
choćby Partyzancka lub Engelsa
i ta najpiękniejsza
Marksa
wystarczyło skręcić w prawo
lub pójść w kierunku odwrotnym
czułem jednakowoż
że właśnie tu
wychodzi mi najpełniej
żarliwe słoneczne
largo
że tworzona bezwiednie przeze mnie pasja
ma opisać
ciche męczeństwo
kilku drewnianych domów
koronkowych szkatułek
po okna zapadniętych w ziemię
w słojach upływającego czasu
widziałem kupców
jak jechali z Kiachty
i na nabrzeżu przekraczali
nieistniejącą już Moskiewską Bramę
widziałem Czerskiego Mendelejewa i Humboldta
wszystkich nad przenikliwym nurtem
choć z Libknechta do rzeki jeszcze kawałek
a przecież mogłem tylko
przy Sowietskiej skręcić w lewo
i to wszystko zobaczyć nad wodą
to na Libknechta
idąc po stworzonych przez siebie naprędce śladach
ujrzałem Potockiego
jak kierując się na Urgę
przekraczał Angarę
by potem nie zobaczyć upragnionych Chin
Potocki
widzę maleńkiego chłopca
zadzierającego głowę
z ciekawością
ufającego realności świata
i siebie z zadartym nosem
otwierającego pudełko
ze sproszkowaną farbą do tkanin
która rozsypuje się
w nieskończoność
po moich zielonych sztruksach
i nawet kiedy dostaję klapsa
śledzę z zaciekawieniem
przez dziecięce łzy
cud sypiącego się
po nogawkach pigmentu
podobnie jak on
kiedy obserwował
pojedyncze ziarenka pyłku
śródziemnomorskich ludów
mocno wierząc
w gościnność drzew strumieni
pustyń a nawet salonów
obaj snujemy marzenia o spełnieniu
jednak
za bardzo jesteśmy zamyśleni
i zbyt wcześnie zdajemy sobie sprawę z tego
że to dystans sprzyja bliskości
i zbyt wcześnie stawiamy pytanie
czy nasza inność naprawdę jest innością
mimo to
kiedy już sypnął nam się wąs
dalej wierzymy
w życiodajny sens podróży
wspólnie walczymy w Saragossie
jako kapitan gwardii walońskiej
przemierzamy Sierra Morena
Podole Podlasie
dziwnie wielką Sarmację
pod bardzo niebieskim niebem
z wyraźnym śladem odrzutowca
mieszamy się w ród Gomelezów
i ród Lubomirskich
nie wiedzieć czemu
odwracamy się od Francji i Polski
przyhołubieni przez cara
zaliczamy niedoszłą wizytę w Chinach
z czasem coraz częściej
zastanawiając się nad tym
ile z tego przewidział
kabalista Pedro de Uzeda
i czy to właśnie on
zaplanował
tę srebrną kulę
podobno latami
przygotowywaną przez Jana
jej lot przez wnętrze głowy
od skroni albo od ust
jego rozłupaną czaszkę
kawałki lecące ku ścianie
albo to że ja patrząc na to
obserwuję
nie czyjąkolwiek śmierć
ale jedynie
paradoks Zenona z Elei
***
Prof. Barbarze Skardzebujany fotel kiwa się
nie ma już w nim osoby
teraz porusza go obecność