Szuurga

Tomik ukazał się w serii „Z bliska” (Gołdap 2008).

 

szuurga

Fragmenty książki (Copyright by Mirosław Słapik)

***

przybyłem zobaczyłem

zakryłem dłonią oczy

zniknąłem

 

 

 

podróże

 

odbywam długą podróż w góry

by się oddalić

 

na chwilę

 

od kilku śmierci

 

gdyż

wiosną odeszła moja kotka

wczesnym latem pies

kilka dni temu

zasnął ojciec

który

zresztą

nigdy nie uwierzył w to

że na początku było słowo

raczej myślał o milczeniu

które

zdaje się bezskutecznie

chciał przerwać

swoją gadatliwością

 

odbywam długą podróż

by się upewnić

że góry to bezład

i pustkowie

o którym mówi autor Biblii

 

może góry to ów chaos lecz zastygły

a w jego dolinach

teraz nocą

niczym maleńkie gwiazdozbiory

błyskają światła podgórskich siedlisk

 

 

dolina na Gobi

 

to jest ogromny okręt

między burtami pokruszonych skał

poznaczone koleinami drogi

w samym środku zwietrzałe ruiny klasztoru

gdzie brodaty niemiecki turysta

próbuje dotknąć Buddy

 

tutejsi i nietutejsi

uprawiają transcendencję

rozmawiając o swoich stadach

albo o tym

ile razy tego lata

spadnie na Gobi deszcz

 

gorąco

bezchmurne niebo

i zamaszysty cień ptaka

jak widmo czarnego żagla

wciąż nie zauważone przez wiatr

Ongyyn Monastyr w dolinie rzeki Ongy, lipiec 2004

 

 

dobytek

 

          Jarosławowi Markiewiczowi

deszcz spadł i odszedł

Chuluum prowadzi gazik

szukamy poszukiwaczy złota

i jaskini w skalistym jarze

Ariuka Momo i Solongo żona Chuluuma

wejdą po skale do pieczary

by potem

kilkudziesięciocentymetrowym przejściem

przecisnąć się do drugiej komnaty

za nimi ja

biały człowiek z klaustrofobią

niby nagły lęk w głowie olbrzyma

 

pokonany przez ciemność i tajemnicę

mój strach przechodzi gdzie indziej

wszyscy jesteśmy jak kwiaty

wśród tych wapiennych ścian

tworzymy nieskazitelny ogród

 

Chuluum kuca przy moim ramieniu

to dowód szacunku

chciałbym powiedzieć:

ty i twoja żona Solongo

ten kawałek przezroczystego kalcytu

ta burza która miała przyjść od wschodu

to teraz cały mój dobytek

Okolice wygasłego wulkanu Khatan Suudal, lipiec 2004 r.

 

 

Sarangua

 

Sarangua ma osiemdziesiąt trzy lata

siedzi na łóżku po wschodniej stronie jurty

jak przystoi tutejszym kobietom

 

milczy

popija herbatę z mlekiem

 

jej zamyślenie

to gorący step

schorowany syn

zawstydzone wnuki

obcy

którzy przyjechali przed kilkoma minutami

i święta góra

na którą jutro lub pojutrze

zawiozą ją

w najpiękniejszym deelu

skrzętnie dotąd chowanym

w największej walizce

 

jutro lub pojutrze

przemknie niepostrzeżenie

nad sobą

nad swoim ciałem

ułożonym na świętej górze

przykrytym jedynie górskim powietrzem

którym rychło zajmie się szary wilk

i stepowy orzeł

 

nim skieruje się ku wyjściu

wydoi jaka

by ugościć obcych

zszyje naderwany brezent jurty

przyrządzi wnukom placek

kwaśnego twardego jogurtu

 
Bayanzag, lipiec 2004

 

 

spojrzenie

 

aż po horyzont ani jednej jurty

ani jednej kozy lub wielbłąda

ani jednego człowieka

 

znaleźliśmy się w ludzkim spojrzeniu

nieba barchanów gór

pojedynczych kępek traw

i czerwonych jaspisów

 
Góry Baga Bogd, lipiec 2004

 

 

zabijanie kozy

 

w południe

zapragnąłem stworzyć człowieka

 

nie symbol lub metaforę

ale człowieka

o ogorzałej od słońca twarzy

może w bawełnianej koszuli

może w uroczystym deelu

może z brudnymi paznokciami

lecz z rozumnym spojrzeniem

 

siedząc po zachodniej stronie jurty

mógłby coś powiedzieć

i swoją zwykłością przypominać

o wielkości rzeczy drobnych

o podawaniu herbaty prawą ręką

albo o zabijaniu kozy

w minutę

tak by z niej nic nie uronić

ani kropelki krwi

najmniejszego obłoczka duszy

 

może miało to być tao prostych słów

lub tao podawania prawą ręką

 

jednak w to południe

człowiek o imieniu Erdene

którego miałem stworzyć

 

i który miał być uzupełnieniem

wymyślonej przeze mnie

uroczystej pustki

powiedział:

tu nie ma prostych słów

nie ma żadnych słów

tu nikt nigdy nie zabił kozy

 
Nad rzeką Ider, sierpień 2004

 

 

wota

 

obchodzimy trzykrotnie ovoo

stożek z kamieni

tutejszą kapliczkę

 

rzucamy małe kamyczki

i drobne monety

między kule byłych już inwalidów

w plątaninę niebieskich szarf

między butelki i puszki

na jakieś zużyte przyrządy

na kawałki starej kamiennej tablicy

na śrubki i trybiki

na przelewające się przez kamienie życia

 

Muszgaj, lipiec 2004

 

 

 

szron

 

sierpniowy szron

 

pojedyncze zioła

siwobrode skrzaty

 

przemarznięty

niby imago

wysuwam się z namiotu

wchodzę w nowe życie

szukam chalcedonów

 

przy pobliskiej jurcie

w dolinie

mężczyzna przygotowuje jaki

do zaprzęgu

 

jego kobieta

świeżo wydeptaną drogą

niby żyłką liścia

pójdzie w góry

poprowadzi zwierzęta po pnie modrzewiowe

on powiedzie za nią wzrokiem

 

rozkoszuję się

jego patrzeniem

i moim szukaniem

spomiędzy ziół

wyrasta brzuchaty kamień

 

kawałek Buddy

tutejsze objawienie

 

Sierpień 2004

 

 

burza

 

błysk drogi wdziera się

w kamienny krąg

w grobowiec wodza Türków

 

muska róż głazów z jeleniami

przebija rzekę

 

pół nieba chmur i pół księżyca

Ider nie oddycha

wiatr czeka na znak

 

kwitnie wielkie drzewo burzy

 

jelenie już pędzą

w głąb granitu

 

Nad rzeką Ider, sierpień 2004

 

 

rano

 

słońce podaje czerwoną nutę

na nowo zaczyna się taniec skał

 

podnoszę kawałek żółtej glinki

wysypują się resztki snu

 

Góry Hangay, sierpień 2004

 

 

obraz

 

tej nocy nie mogłem zasnąć

myślałem o tym

że tak naprawdę nigdy

się nie dowiem

co to stepowe nieszczęście

 

gdy świt uderzał o pręty namiotu

ja wciąż słyszałem Boldoo

 

przy zagrodzie dla kóz

widziałem jego ciężarówkę

opony wrośnięte w trawę

bezpowietrzne

bezduszne jak planetoidy

 

łamanym rosyjskim Boldoo mówił:

dwa lata temu

przeżyłem tragedię

rozbiłem się ciężarówką

i zostałem ciężko ranny

 

teraz syn się go wstydzi

bo kóz coraz mniej

a ostrzyżoną na jeża Zuulę babkę i matkę

trzeba dźwigać do wspólnego zdjęcia

bo nogi już nie niosą

 

tej nocy czułem się niczym malarz

który dopiero co namalowany sztafaż

usilnie stara się zamienić

w bezludny żywy pejzaż

 

Pogranicze Gobi i pasma Hangay, sierpień 2004

 

 

piosenka

 

miałem jeszcze w uszach

cudowny śpiew Erdene

gdy zerwał się huragan

 

wicher

wyrwał mu piosenkę

z ust

i

 

zanurzył ją w wyrosłej nagle

z nieba trawie deszczu

 

rankiem

gdy na listkach ziół

pobłyskiwały jeszcze jej krople

poczułem się jak

postać ze snu

która nie może oderwać nóg od ziemi

próbując dogonić

czułość

 

Gobi, lipiec 2004

 

 

Charchorin

 

już prawie nie ma miasta Temudżyna

step jest jak cichy bęben

ze skóry czarnego byka

 

w stronę klasztoru idą punkciki

misterną koronkę muru

czasem przetnie kruk

na mozaice śpi wojna

tam gdzie zawija się płatek doliny

granitowy fallus

i mnóstwo zwierzęcych czaszek

niczym nasienie

 

Budda zagląda

przez ramię

młodej Mongołce w mini

widzi

jej cywilizowaną inność

 

w świątynię po coś wciska się pamięć

do domostw Chingis Vodka

 

mantra szumi jak deszcz

 

Charchorin, marzec 2006

 

 

archi

 

mróz zawładnął podwórkiem

gładzi równinę nieba

 

zima już nie jest białą różą

tylko konikiem

co wciska się w kąt zagrody

i psem co podwija łapę

 

za progiem ogień roztapia gesty

w ciszy słychać pomruk życia

gospodarz

kroi barani udziec

plasterki cienkie jak pergamin

nóż jak stepowy orzeł

czarka z archi jak opłatek

krąży między naszymi prawymi dłońmi

 

Ułan Bator, luty 2006

 

 

pełnia

 

wkradła się śmierć

gdy zacząłem pisać ten wiersz

 

rozgwieżdżona

usiana skałami

spojrzeniami kalcytów

i jak nigdy

esencjonalna

 

nagle

 

niosła kołyskę z cienia

z Mamą która zasypia

która coraz ciszej powtarza

wszystko będzie dobrze

 

teraz nie wiedzieć czemu

poprzez stepy i niebo

i płytkie strumienie

próbuję dotrzeć

do skóry

tego zewnętrznego człowieka

 

bo to w nim mieszkamy

jak mówił Jakub Böhme

 

wewnątrz wieje Szuurga

pustynny wiatr

 

 

przeprosiny

 

przez chwilę myślałem

że poznałem najgłębszy sekret

życia

gdy Erdene zabijał kozę

 

robił to na moją prośbę

 

chciałem tym sobie udowodnić

że rośliny czują tak samo jak ona

że takie musi być życie

że zabić kozę to jakby przydeptać

źdźbło trawy

że to tylko przeprosiny

zwłaszcza wtedy

gdy ręka  Erdene zacisnęła się

na tchawicy zwierzęcia

by je bezboleśnie i szybko uśpić

 

jednak z wnętrza kozy

wydobył się ludzki charkot

Barjin 12 lutego 2006

 

 

pożegnanie

 

jurty żeglowały po trawie

pełnej kozich i owczych odchodów

gdy żegnaliśmy się pijąc wódkę

 

oszczędnie

po łyku

jakby to było ostatnie tchnienie

naszej kultowej czerwonej manierki

 

rozkoszuję się twarzą Gombodorja

widziałem w niej

wszystkich zdobywców wiatru

siedział oparty o uaza

bez łuku i półzbroi

z nadciśnieniem

 

kobiety w szeregu

i utykająca Ceceg

z łyżką do pożegnań

 

nikt nie wie

że tej nocy zrobiła wszystko

bym mógł spać spokojnie

 

do rana jej wzrok

wędrował po moich plecach

i wiem że ani ona ani ja

nie zmrużyliśmy oka

 

teraz palcem umoczonym w mleku

nieśmiało dotyka mojego czoła

jakby wiedziała że nie jestem pewien

czy tu naprawdę byłem

 

na jej łyżce do pożegnań

miniaturowe płaskorzeźby

pięć ssaków dających mleko

owca koza jak wielbłąd i kobyła

 

dlaczego wśród nich nie ma kobiety

zażartował ktoś

Tariat, lipiec 2007

 

 

jezioro Dörgön Nuur

 

wielka srebrzysta słona ryba

bez horyzontu

z litoralem

budzącym we mnie lęk

 

na nadpalonej kartce pustyni

dwaj jeźdźcy w deelach

dostojni

niczym posłowie

odwożą pożyczoną wczoraj pompkę

 

nie wiem dlaczego

na tle ranka

śladów nocnej wichury

naiwnej życzliwości

powoli nalewanego sute caju

brzegu jeziora

bez ptaków i owadów

w myślach

jednego nazwałem Przyjście

drugiego Odejście

Gobi, nad jeziorem Dörgön Nuur, lipiec 2007

 

 

bajka

 

w nocy

gdy deszcz cicho spacerował

po pobliskich wzgórzach

bury wilk pogryzł źrebię

 

rano wszyscy pobiegli nad rzekę

by ratować poszarpany udziec

z którego zwisał mięsny wiór

 

wyobrażam sobie

jak tuż przed świtem

bury wilk się skrada

 

z brzuchem przy samej ziemi

raz do przodu raz do tyłu

 

spłoszony raptownymi krokami wiatru

biegnie z powrotem

wpada do nory

i próbując ukryć udrękę

kładzie się przed wilczycą

jak mężczyzna nagle wyrzucony z pracy

Tariat, lipiec 2007

 

droga

 

moja przelotna podróż rzuca coraz krótszy cień

pustynne granity drgają bezgłośnie

i porozumiewają się jak ptaki przed odlotem

 

rośliny są bez korzeni

mrówka jak zwykle niesie więcej niż waży

dzieci nomadów wyjeżdżają na wschód

i nie wracają

 

umiera Gombodorj nasz gospodarz

wychodzi z geru

i prostuje się jak sprężyna

 

ciemny gruby palec chwilowego deszczu

wyparowuje w powietrzu

nie dociera do ziemi

zostaje w chmurze

 

przy drodze

szczątki odeszłych zwierząt

psują krajobraz

 

nie śmiercią

lecz swoim antyestetycznym buntem

Gobi, lipiec 2007 – Gołdap, październik 2007

 

 

gdy odszedł Gombodorj

 

góry zawisły w powietrzu

uniosła się kurtyna nieba

za nią żadnych planet

gwiazd

czarnych dziur i atomów

 

dusza stała się czystą abstrakcją

 

jakaś kobieta krząta się przy kotle z herbatą

rozniósł się ziołowy zapach krowich placków

palonych w piecyku

 

a on uważał tylko

by nie nadepnąć na próg

by za wcześnie nie zdjąć czapki

bo tak nie przystoi

 

i nie za głośno

tuż przed wejściem

zawołał:

noho hor6

 

 

w świątyni

 

Budda lekarzy

Budda nauczyciel

Budda handlarzy

jeszcze jakiś Budda Główny

i złota makata

podobno widać na niej cały świat

kiedy się dobrze przyjrzeć

 

potem fresk z siedemnastego wieku

Anglik z dziewczyną w hinduskim sari

jego samotna siostra

z dłońmi złożonymi do modlitwy

i europejską ortodoksją

mnóstwo pozłacanych naczyń

i ja

 

uważam by nie nadepnąć na próg

 

czas na refleksję powiedziałem sobie

stojąc przed Głównym

gdy przed oczami

w złotej makacie staje Selenge

z tym samym

niemal czterometrowym promieniem światła

który przed kilkoma dniami

podskoczył na progu jej schludnego geru

i zatrzymał się na nieruchomej twarzy

 

w chwili kiedy podawała mi czarkę z herbatą

jej wypuszczona na dżinsy

męska koszula

portret Dalajlamy

w półmroku mosiężnych świeczników

chwila kiedy

zakłada niebieski deel do fotografii

 

i stopy rozsunięte czubkami lekko na zewnątrz

 

tak jak lubię

 

Charchorin, lipiec 2007

 

 

tu

 

tu

gdzie moja pamięć szczęśliwie zawodzi

nie ma już czterech ścian wszechświata

nie ma tunelu

nie ma światełka na końcu drogi

 

stepowy orzeł wznosi się wysoko

i nie jest nad

ani pod ziemią

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *