Mongolia lato 2004

Od ovoo do Ułan Bator

Mongolia jest swego rodzaju fenomenem, gdyż należy do nielicznych krajów, z których dziennikarze nie wywożą sensacji wojenno-kryminalnych. Bowiem ci, którzy znaleźli się tu po raz pierwszy, są na ogół zaskoczeni bajecznymi krajobrazami i zachowaniami tutejszych mieszkańców. Rozbijając namiot na mongolskim stepie, nie musisz odczuwać obawy, że ktoś może cię skrzywdzić. Mongolia pozwala odzyskać wiarę w ludzi. Mongolia – kraj nieco zapomniany, niebogaty i niekoniecznie przez to nieszczęśliwy, jest niczym całkiem inna planeta w naszym zamerykanizowanym świecie.

 

Na Kamczatkę?

Tak się złożyło, że przyczynkiem mojej wyprawy do Mongolii była rzucona przeze mnie Pawłowi Trykowi propozycja, by zabrał mnie na… Kamczatkę. Widziałem, że Paweł zna dobrze Syberię, że nieraz był w tamtych stronach. Tu miało się spełnić jedno z moich marzeń – o podróży w pobliże koła podbiegunowego. A lubię raczej surowy klimat i nigdy nie marzyłem o wyprawach do ciepłych krajów. Lubię też zimę, nie przeszkadza mi deszcz.

Toteż, jak może zareagować ktoś „zimnolubny” na informację, że owszem wybieramy się latem na wyprawę, tyle że do… Mongolii, do kraju przecież o klimacie kontynentalnym, gdzie latem temperatury nierzadko przekraczają czterdzieści stopni w cieniu, zaś zimą dochodzą powyżej trzydziestu, tylko że w skali minusowej? Odrzucić? Otóż nie, nad tą propozycją zastanawiałem się kilka sekund, gdyż przeważyła u mnie chęć przeżycia czegoś, co będzie miało w sobie także elementy ekstremalne. Zaś w tę wyprawę wkalkulowane były reperacje samochodu, upały, wichury, przygruntowe przymrozki i – co najważniejsze – jazda konna. Inny ważny argument to fakt, że zarówno Paweł, jak i dr Sersmaa (paleontolog i jednocześnie nasza przewodniczka) zaplanowali podczas wycieczki wizyty u swoich przyjaciół. A chyba nie można lepiej poznać kraju, jak właśnie poprzez bliskie kontakty z jego mieszkańcami.

W końcu u mnie pozostała tylko jedna obawa przed tą podróżą – w Mongolii wszystko podaje się prawą ręką i ten obyczaj jest mocno przestrzegany, a jestem wszak mańkutem…

mongolia_lato_2004_1_wm mongolia_lato_2004_2_wm mongolia_lato_2004_3_wm mongolia_lato_2004_4_wm mongolia_lato_2004_5_wm mongolia_lato_2004_6_wm mongolia_lato_2004_7_wm mongolia_lato_2004_8_wm mongolia_lato_2004_9_wm mongolia_lato_2004_10_wm mongolia_lato_2004_11_wm mongolia_lato_2004_12_wm mongolia_lato_2004_13_wm mongolia_lato_2004_14_wm mongolia_lato_2004_15_wm mongolia_lato_2004_16_wm mongolia_lato_2004_17_wm mongolia_lato_2004_18_wm mongolia_lato_2004_19_wm mongolia_lato_2004_20_wm mongolia_lato_2004_21_wm mongolia_lato_2004_22_wm mongolia_lato_2004_23_wm mongolia_lato_2004_24_wm mongolia_lato_2004_25_wm mongolia_lato_2004_26_wm mongolia_lato_2004_27_wm mongolia_lato_2004_28_wm mongolia_lato_2004_29_wm mongolia_lato_2004_30_wm mongolia_lato_2004_31_wm mongolia_lato_2004_32_wm mongolia_lato_2004_33_wm mongolia_lato_2004_34_wm mongolia_lato_2004_35_wm mongolia_lato_2004_36_wm mongolia_lato_2004_37_wm mongolia_lato_2004_38_wm mongolia_lato_2004_39_wm mongolia_lato_2004_40_wm mongolia_lato_2004_41_wm mongolia_lato_2004_42_wm mongolia_lato_2004_43_wm mongolia_lato_2004_44_wm mongolia_lato_2004_45_wm mongolia_lato_2004_46_wm mongolia_lato_2004_47_wm mongolia_lato_2004_48_wm

„Aerofłotem” i Pazem

Do Mongolii najlepiej jest wybrać się samolotem. Jest dogodne połączenie lotnicze „Aerofłotem” z przesiadką w Moskwie. Samolot kursuje dwa razy w tygodniu. Cena biletu w obie strony – 666 dolarów.

Z Polski lecimy we troje – oprócz mnie i Pawła jest z nami dr Magdalena Wilczyńska-Wołoszyn, współautorka wielu aktualnych podręczników do geografii. Już około dwustu kilometrów przed Ułan Bator pierwsze zaskoczenie – z okien samolotu widzimy zalesione góry, w dolinach rzeki i jeziora. Do tej pory Mongolia kojarzyła mi się raczej z nieco pożółkłym stepem, a nie z zielonymi łąkami.

Lądujemy na niewielkim lotnisku w Ułan Bator. Witają nas Sersmaa i Batchiargal, nasz kierowca i, jak się później okaże, prawdziwy artysta wśród mechaników samochodowych, mających do czynienia z radzieckim maszynami. Albowiem wycieczkę odbędziemy Pazem, małym radzieckim autobusikiem, który niezwykle dobrze sprawdza się w warunkach terenowych.

Na początku Ułan Bator nie daje dobrego wrażenia. To typowo komunistyczna aglomeracja z zaniedbanymi blokowiskami. W centrum jest już inaczej – coraz więcej nowoczesnych budowli, zagraniczne banki i restauracje oferujące całkiem smaczne posiłki, niekoniecznie z kuchni mongolskiej. Uroku dodają piękne mongolskie dziewczyny, czego – przyznam – także się tu nie spodziewałem. Wydaje się, że Mongołkom łatwiej jest zadbać o urodę, gdyż w ich kraju niewiele jest osób z nadwagą, a już niemal zupełnie nie ma ich na terenach wiejskich.

Meldujemy się w niewielkim hoteliku akademickim i tu kolejne ciekawe spostrzeżenie – zarówno na lotnisku w Warszawie, jak i w Moskwie w bagażu podręcznym, zupełnie nieświadomie udało mi się przemycić pilniczek metalowy do paznokci wraz z gilotynką, a przecież te sprzęty jako zakazane i niebezpieczne figurują na planszach przy maszynach prześwietlających. Więc szczegółowe kontrole antyterrorystyczne znów okazały się fikcją.

Niebawem składamy wizytę w Wyższej Szkole Technicznej na wydziale geologii, gdzie pracuje Sersmaa. To tu zbierze się nasza cała dziewięcioosobowa ekipa, to stąd udamy się w kierunku pustyni Gobi. Jednak na początek przez dwa dni zwiedzamy okolice Ułan Bator. Niby pora deszczowa, a tu póki co ani kropli deszczu, a i temperatura powietrza około czterdziestu stopni. Mimo to nie przeszkadza to nam, gdyż zaczynamy chłonąć widoki okolic Ułan Bator, zwłaszcza Parku Narodowego Terelj, gdzie w jednym z tutejszych kempingów postawiono naturalnej wielkości betonowe dinozaury. Dla mnie największą ciekawostką okazują się przedmieścia stolicy Mongolii, gdyż jest to ogromne skupisko szczelnie ogrodzonych deskami, niewielkich (nierzadko jednoizbowych) domków wraz z jurtami. Tu mieszka także nasz kierowca i przyjaciel Batchiargal, nazywany zdrobniale Batchią. Chętnie korzystamy z gościny w jego domu, gdzie na początek dostajemy herbatę przyrządzoną tradycyjnym mongolskim sposobem, a więc z masłem, mlekiem i szczyptą soli. Potem baranina z makaronem i już typowe mocne trunki. Od razu zwraca uwagę fakt, że na słoikach do przetworów owocowych i warzywnych są polskie napisy. Okazuje się, że w całej Mongolii takie przetwory sprowadzane są głównie z Polski. I tu przy okazji warto dodać, że mongolski od 43 roku ubiegłego wieku pisany jest cyrylicą, stąd rosyjskie litery na szyldach (urzędowym językiem w Mongolii jest chałchaski, gdyż 77,5 proc. ludności tego kraju stanowią Mongołowie Chałchasi). Jednak to wcale nie oznacza, że Mongołowie dobrze znają rosyjski – np. w Ułan Bator bardziej przydatna jest znajomość angielskiego.

Wkrótce zbiera się niemal cała rodzina Batchi. Wszyscy chętnie pozują do zdjęć. Podobnie będzie z Mongołami, których spotkamy na stepach lub na pustyni – również lubią pozować do zdjęć, zwłaszcza na koniach w swoich tradycyjnych strojach. Są dumni ze swoich koni, swoich strojów, swoich stad i z tego, że mieszkają w tym kraju.

 

Od ovoo do Gobi

W kierunku pustyni Gobi wyruszamy w poniedziałek przed południem sprzed budynku Wyższej Szkoły Technicznej w dziewięcioosobowym składzie, gdyż dołączają do nas dzieci Sersmy – Ariuka i Momo, Inkie – córka Batchi oraz Japończyk Hitoshi – magistrant i student Sersmy. To, że trasa nasza wiedzie najpierw na południowy zachód i później na północny zachód nie jest przypadkiem – w Mongolii podróże należy odbywać według ruchu wskazówek zegara. Tuż za rogatkami Ułan Bator wypełniamy kolejną powinność – zatrzymujemy się przed pierwszym napotkanym przez nas kopcem ułożonym z kamieni i trzykrotnie obchodzimy go, rzucając nań niewielkie kamyki. Robimy to również zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Ten kopiec to ovoo, rodzaj tutejszej kapliczki, których mnóstwo znajduje się nawet na największych pustkowiach Mongolii. To także jeden z elementów tutejszej religii, którą jest tu głównie buddyzm – szamański i lamajski.

Wyruszając w drogę mamy świadomość tego, że przynajmniej przez kilka dni nie skorzystamy z kąpieli, że w najlepszym wypadku podstawą naszej higieny będzie woda ze studni i chusteczki higieniczne. Tutaj bowiem rzeki raczej pojawią się dopiero po przejechaniu przez Gobi.

Pierwszy nocleg pod namiotami urządzamy sobie około pięćdziesiąt kilometrów od Ułan Bator na zboczu góry, na której znajdują się ruiny klasztoru Manzshir, w scenerii żywo przypominającej obrazki z filmów o klasztorze Shaolin, gdyż łąki są tu przepiękne, a na szczycie bije źródełko.

W nocy deszcz i spory wiatr. Ta pierwsza próba pokazuje jak dobrze podczas takiej wyprawy sprawdzają się nasze niedrogie namiociki w stylu igloo ze wspornikami z włókna szklanego – nierzadko wiatr je wyginał niemal do ziemi, jednak nie zdołał poczynić większych szkód.

Na początku trasy wszystko wydaje się nowe, jakbyśmy znaleźli się na innej planecie (to stwierdzenie dotyczy tylko mnie i Magdy, gdyż Paweł jest w Mongolii już po raz czwarty). Wydaje się, że wszystko jest godne uwiecznienia na fotografii. Imponują mi reakcje Magdy, która zachwyca się skałami i minerałami. Co i raz z jej ust docierają do mnie jeszcze obce dla mnie terminy – intruzja, oliwin lub chalcedon. Rzeczywiście trudno jest nie zauważyć uroku pojawiających się nagle żył kwarcowych lub widniejącego na horyzoncie wulkanicznego krateru. Pojawiają się wielkie płaskie doliny położone między wzgórzami, jurty, stada owiec i kóz oraz miraże, ponieważ temperatura wzrasta sporo powyżej trzydziestu stopni. Docieramy do pierwszego miasteczka powiatowego Sangin Dalay, typowego dla całej Mongolii, liczącego kilkuset mieszkańców. Zwykle w takiej miejscowości znajduje się kilka baraków i kilkadziesiąt jurt. Jest tu również klasztor, arena i niewielkie sklepy. Ciekawostką są ceny – napój pomarańczowy kosztuje 1000 tugrików (około 1100 tugrików to 1 dolar), a pół litra wódki jedynie 2000 tugrików.

W klasztorze mnich odprawił modły za naszą podróż.

Nadchodzi wieczór. Namioty rozbijamy na równinie pokrytej drobniutkimi kamyczkami, nieco przypominającej asfalt posypany grubym grysikiem kamiennym. Im bliżej pustyni Gobi, tym więcej takich równin. Przy okazji uświadomiłem sobie ciekawą rzecz – przecież tu czuje się obecność człowieka, nawet, jeśli na horyzoncie nie widać ani jednej jurty. Niemal podczas każdego naszego biwaku nagle pojawiał się Mongoł lub Mongołowie na koniach lub motocyklach. Rzucali mongolskie pozdrowienie. Czasem wypijali z nami herbatę. Jeśli potrzebna była pomoc, to chętnie pomagali. Wydaje się, że jeśli turysta zagubi się w Polsce na dużo mniejszej przestrzeni, to czuje się bardziej osamotniony niż w tych mongolskich bezkresach.

 

Ajrak, barchany i gorączka złota

Pejzaże półpustynne pojawiają się już dużo wcześniej przed Gobi. Mimo wysokiej temperatury raz po raz można spotkać jurty. Coraz częściej wśród stad widujemy wielbłądy dwugarbne. Chociaż nadal najbardziej powszechne są mieszane stada owiec i kóz – to typowe dla całej Mongolii. Tu wysoka temperatura ma swoje wyraźnie plusy, gdyż powietrze jest suche, o bardzo niskiej wilgotności, dzięki czemu prowiant się nie psuje. Nasze zapasy pożywienia, czyli nierzadko udziec barani lub połówka kozy, nierzadko po kilka dni leżały lub wisiały odkryte z tyłu samochodu i jeszcze po tych kilku dniach nadawały się do jedzenia. Kiełbasy wieźliśmy ze sobą przez miesiąc i tylko się wysuszyły.

Dla nas łatwiejsze do zniesienia okazało się tutejsze czterdzieści stopni w cieniu, niż dwadzieścia siedem w Warszawie. Jedynym negatywnym skutkiem pustynnego upału mogło być oparzenie, gdy za wcześnie odsłanialiśmy ręce lub nogi. Połowa Mongołów mieszkających w pobliżu pustyni lub na niej samej w takie upały ubiera deel, czyli chałat z długimi rękawami zapinany aż pod szyję i nie jest im w tym ubiorze gorąco – po prostu tutejsi mieszkańcy nauczyli się izolować od skrajnych temperatur. Podobnie sprawdzają się tu buty trekingowe, które szczęściem kupiłem sobie na tę wyprawę. Są ponad kostkę, ale zachowują stałą temperaturę i nigdy nie było mnie w nich za gorąco.

Trudno jest dokładnie określić granice Gobi, a właściwie Ałtaju Gobijskiego. Dla nas punktem granicznym staje się miasteczko Ongi, w którym zatrzymujemy się na nocleg korzystając z gościny jednej z tutejszych mieszkanek. Rankiem wita nas deszcz, ale szybko się kończy (zmiany pogody są tu gwałtowne) i niebawem w jednej z gobijskich dolin zwiedzamy ruiny ogromnego kompleksu klasztornego, Ongiyn Monastery. Tu trzeba zapłacić za bilety, tu mamy już do czynienia z przykładem komercjalizacji mongolskiej turystyki. Spotykamy turystów z Niemiec i Austrii.

Rychło też pryska moje dotychczasowe wyobrażenie o pustyni, gdyż piaski i barchany stanowią najwyżej trzydzieści procent jej powierzchni. Nie jest to miejsce bezludne, gdyż nadal spotykamy pasterzy. Jeśli zatrzymujemy się na dłużej przy którejś z jurt, od razu jesteśmy częstowani tutejszą herbatą, twardym jogurtem o smaku witaminy „c” oraz czymś, co u nas w Polsce mylnie nazywane jest kumysem. W Mongolii sfermentowany napój z kobylego mleka nazywany jest ajrakiem (a????) i niemal zupełnie nie używa się tu słowa kumys, gdyż to słowo pochodzi od sąsiadów z byłych środkowo-azjatyckich republik dawnego ZSRR. Ajrak posmakował mi, ma konsystencję mleka i również jest kwaśny jak witamina „c”, jest przy tym orzeźwiający, na ogół zawartość alkoholu wynosi w nim od dwóch do czterech procent. Inaczej jest z wódką mongolską pędzoną z mleka, którą też częstowano nas nagminnie – w niej zawartość alkoholu może sięgać kilkunastu procent.

Gobi, podobnie jak cała Mongolia, to teren mocno urozmaicony pejzażowo, bogaty w surowce strategiczne oraz w minerały, także szlachetne i półszlachetne. Toteż podczas pobytu na pustyni udało nam się zebrać po kilka kilogramów ciekawych kamieni, w tym także jaspisów i chalcedonów. Niestety, minerały musieliśmy zostawić na lotnisku, gdyż od niedawna na ich wywóz obowiązuje uzyskanie zezwolenia ministerstwa. Prawdopodobnie dostaniemy je pocztą od Sersmy.

Nasz pobyt na pustyni trwa trzynaście dni. Najczęściej biwakujemy na wysokości od dwóch do trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Przejeżdżamy przez przełęcze, zwiedzamy przepiękny kanion w zielonej dolinie wśród skał. Po drodze spostrzegamy, że sporą część mieszkańców Gobi opanowała gorączka złota. Organizują prywatne poszukiwania tego kruszcu i nieraz przynosi to im całkiem pokaźne efekty.

Tuż przed opuszczeniem masywu spotykają nas kolejne przygody. Najpierw podczas biwakowania na wysokości około trzech tysięcy metrów podczas nieobecności połowy uczestników wyprawy (goszczą w tym czasie w jednej z jurt u zaprzyjaźnionych Mongołów) zrywa się huragan, a temperatura obniża się niemal do zera. Wiatr porywa namiot Pawła, który na szczęście jest pusty i który rankiem znajdujemy około trzystu metrów od obozowiska. Na pobliskich górach spadł śnieg.

Dziwi nas, że do tej pory nasz samochód jeszcze się nie zepsuł i oto w naszym Paziku pęka półośka. Na jej wymianę tracimy cały dzień. W następnych dniach dwukrotnie reperujemy skrzynię biegów i nasuwamy tylny most na swoje miejsce. Jednak to podobno niewiele awarii auta, jak na tak długą podróż (3 600 km). To wszystko było wkalkulowane w wyprawę.

Podczas jednego z kolejnych dni, postanawiając nadrobić stracony czas, w podróż wyruszamy w nocy. Znów wiatr i deszcz. Szczęściem przed nami pojawiają się jurty australijsko-kanadyjskiej ekipy geologicznej, zaś wśród jej członków są studenci Sersmy. Dostajemy dwie jurty do dyspozycji, jemy kolację, możemy się wreszcie wykąpać w prawdziwej łaźni.

Jak zwykle na Gobi wiatr i deszcz szybko ustają, a my jedziemy na północny zachód. Znów upał.

 

U krewnych i przyjaciół

Powoli wyjeżdżamy z Gobi. Czeka nas przejazd przez przełęcze najczęściej drogami, które często zanikają w wyschniętych korytach rzek, nierzadko też wiodą nad urwiskami, z czym wiąże się dreszczyk emocji. Tu zmienia się krajobraz: w mijanych miasteczkach jest coraz więcej budynków, zaś na stepach oprócz jurt, spotykamy coraz częściej niewielkie domki, wykonane z modrzewiowych bali szczelnie ogrodzone płotem. Coraz więcej jest też przydrożnych sklepów. Rzeki, jeziora i lasy modrzewiowe stają się typowym elementem nowego pejzażu.

W dolinie rzeki Zavkhan-Gol, tuż przy wyjeździe z Gobi napotykamy na coś, co wprawia nas w metafizyczny nastrój – są to kręgi kamienne (prawdopodobnie grobowce) pozostawione w szóstym i dziewiątym wieku naszej ery przez przedmongolskie plemiona Türków. Na większych głazach umieszczonych pośrodku każdego kręgu znajdują się rysunki z motywami zwierzęcymi. Można podziwiać umiejętność plastycznej stylizacji plemion przedmongolskich.

W rosnących na zboczach gór lasach modrzewiowych ogromne ilości jagód, które tutejsi mieszkańcy chętnie zbierają i sprzedają w ilości po kilkadziesiąt litrów. Sersmaa kupuje około sto pięćdziesiąt litrów tych owoców na przetwory.

Jesteśmy już w górach Hangay. Płytkie i dosyć szerokie rzeki, pasące się stada i zbocza porośnięte modrzewiowym lasem – to daje odczucie sielskiego spokoju.

Po noclegu w wojewódzkim mieście Uljastay i przejechaniu przełęczy Zagastayn Davaa nagle zjeżdżamy z drogi i udajemy się w kierunku niewielkiego skupiska jurt. Tu mieszkają bracia i krewni Sersmy. U nich bawimy aż trzy dni, sypiając w jurtach. Drugiego dnia czeka nas konna wycieczka do innych krewnych Sersmy, których jurty stoją tuż za jeziorem kilkanaście kilometrów dalej. Przyuczenie nas (nowicjuszy) do konnej jazdy trwa kilkanaście minut i trzeba przyznać, że jazda na tym niedużym koniku bardzo mi się spodobała. Później szukałem dodatkowych okazji, by sobie pojeździć konno.

Wieczorem gospodarze przygotowują specjalną uroczystą kolację. Głównym daniem jest mięso kozie przekładane rozgrzanymi kamieniami i gotowane w dużym kotle w sosie własnym (Mongołowie nie przyrządzają mięs smażonych lub pieczonych). Potrawa jest bez żadnych przypraw oprócz soli i okazuje się całkiem smaczna. Tradycją jest, by przed przystąpieniem do jedzenia tego dania, rozgrzane kamienie poprzerzucać sobie z ręki do ręki – podobno zawierają pozytywną energię. Biesiada trwa do późnej nocy. Specjalnie dla nas gospodarze organizują koncert pieśni mongolskich. Mają piękne głosy i dobry słuch. My wytrzymujemy do drugiej w nocy. Mimo to śpiewy rozchodzą się po stepie do piątej rano.

I wreszcie pożegnanie z krewnymi Sersmy i naszymi przyjaciółmi. Tradycyjnie musimy wypić łyczek mleka, podanego przez każdą z rodzin, zostajemy też symbolicznie namaszczeni mlekiem przy pomocy drewnianego ozdobnego przedmiotu, tak zwanej łyżki do pozegnań. Wzruszeni i naładowani pozytywną energią kierujemy się na północny wschód, by po minięciu urokliwej doliny dopływu rzeki Ider i miasteczka Tariat, skierować się na Ułan Bator.

 

Właściciel konia

Przed nami jeszcze kilkaset kilometrów, w nich także bajeczne widoki okolic jeziora Tsagaan Nuur. Jeden z dopływów rzeki wiedzie obok strumienia zastygłej lawy, która przed milionami lat wypłynęła z pobliskiego wulkanu Khorgo. To, co widzimy dojechawszy do Khorgo i tym samym do parku narodowego Tsagaan Nuur, chyba przerosło naszą wyobraźnię. Wulkan wygląda tak, jakby wybuchł niedawno, gdyż wnętrze jego krateru pokrywa kruszywo skalne, które stopniowo staje się coraz bardziej brunatne – im bliżej znajduje się dna. Z jednej strony wypływa ów strumień zastygłej lawy porośnięty modrzewiowym lasem. Pod strumieniem jaskinie i podziemne jeziora. Na pamiątkę zbieramy wulkaniczne pumeksy. Na krawędzi wulkanicznego stożka spotykamy rosyjską ekipę geologiczną, spotykamy też Węgrów i Niemców. Jedna z tutejszych kobiet sprzedaje nam na obiad smażoną rybę, co okazuje się nieziemską rozkoszą dla naszych podniebień. Minąwszy ogromny kanion docieramy do miasta Ihtamir, nocujemy na kempingu przy wielkim skalnym ostańcu. Następnego dnia czeka nas przeprawa przez dosyć głęboką rzekę i nocleg nad kolejnym jeziorem, które odnaleźliśmy nocą niemal po omacku, potem czterdziestostopniowy upał i ruiny szesnastowiecznego monastyru. Ułan Bator coraz bliżej. Mimo to na krótko zbaczamy z drogi, by odwiedzić brata Batchi, który w pobliżu wypasa stado swoich koni. Okazuje się, że w stadzie znajduje się koń należący do Pawła, którym obdarowano go w imię przyjaźni. To także dowód zaufania i szacunku dla Pawła. Konia mongolskiego, nawet często ujeżdżanego, niemal za każdym razem trudno jest wyłapać ze stada, by go ponownie okiełznać. Podobnie było z koniem Pawła, który jest wierzchowcem z temperamentem. Toteż nieprzypadkowo zdobył kilka nagród na wyścigach. Koń brata Batchi to także triumfator wielu wyścigów i posiadacz kilku medali. Po obiedzie żegnamy się z rodziną Batchi, zjeżdżamy na główną drogę i udajemy się w kierunku Ułan Bator. Znowu pojawia się asfalt. Przy drodze coraz więcej sklepów oraz drogowskazów z napisem a????. Ułan Bator wita nas pięknym zachodem słońca. Kwaterujemy się w niewielkim hoteliku. Następnego dnia zwiedzanie miasta, zakupy i kolacja u Sersmy. Na lotnisku Sersma podarowuje mi kawałek kości dinozaura, którą – niestety – musiałem zostawić w rękach mongolskich celników. Zaś Batchia zostawia do naszej dyspozycji pomalowaną na czerwono wojskową manierkę, której ambrozjańską zawartością raczymy się dyskretnie podczas lotu.

 

I koniec

A może początek, gdyż wstępnie, może za dwa lata, umówiliśmy się z Pawłem na Jakucję. Jeśli tylko fortuna dopisze (bo trzeba trochę zaoszczędzić na taką wyprawę). Tyle, że ja – kiedy tylko ochłonąłem po podróży – zatęskniłem za Mongolią, już zatęskniłem. Ja – człowiek „zimnolubny”…

Mirosław Słapik

(Sierpień 2004 r.)

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *