Jest to pierwszy rozdział przygotowywanej do druku książki o wyprawie nad Bajkał i do Buriacji.
Forma. Forma. Forma. Barwa i głos. I to najlepiej bez treści. Czerwień klifów z piaskowca, zwisające z krawędzi skały stopy Ariuki i Momo. Ogromna, podłużna, spiczasta jak wielkie ostrze, kwarcowa żyła i bezbrzeżne jezioro w kształcie ryby. Do tego myśl o tym, że kiedyś tu chodziły lub pływały dinozaury. Lubię pławić się w kolorach i kształtach, ale nazwy chyba nie zawsze są mi potrzebne. Wierzę w te niewidzialne struny, które ktoś przeciągnął nad pustynią lub Bajkałem i które jeszcze teraz trącane są przez stopy moich mongolskich przyjaciół albo przez dźwięk rosyjskiego „iża”, na którym niespodziewanie pojawia się przed nami młody Buriat.
Czasem myślę sobie, że urodziłem się w muzyce, mimo to nie lubię znać tworzonej dla niej treści, bo to muzyka jest dla mnie kwintesencją poezji. Nie jest jednak moją powierniczką, tego od niej nie wymagam. Bardziej czuję poezję słuchając niezrozumiałego dla mnie języka Brela, niż to co próbuje mi czasem przekazać polski bard w mojej ojczystej mowie.
I chyba tak do tej pory traktowałem te podróże. Muzycznie i kolorowo – bo w życiu najważniejsze są olśnienia. I chyba tak je traktuję. Mijałem po drodze różne miasteczka. I na południowej części Gobi, i wśród szczytów Hangaju, i wśród pustkowi Gobijskiego Ałtaju, i u podnóży syberyjskiego Chamar Dabanu. Ale po nazwy niektórych z nich sięgnąłem dopiero po kilku miesiącach. Dopiero na Gobi poczułem naprawdę, jak gwiaździsty kosmos scala się z Ziemią i ze mną.
Jednakowoż jest czas autonomii kolorów, kształtów, dźwięków i niespodziewanie przychodzi czas znaczeń. Przychodzi bowiem chwila, kiedy, wbrew, być może, „realnemu” interesowi, zaczynasz uporczywie szukać konkretu, chcesz konkretnie nazwać odcienie i chcesz je za wszelką cenę na zawsze posiadać, wiedząc, że to nigdy nie będzie możliwe. Zwłaszcza, jeśli idzie o miłość i muzykę…
Dzień pierwszy
Do Wierszyny jedziemy za dwa dni, w stulecie jej powstania. Co ciekawe, myśląc o tej polskiej-syberyjskiej wiosce mam w wyobraźni jedną z ciemniejszych kratek szachownicy, a tam gdzie zwykle siedzą szachiści zbocza pokryte zielenią. Potem okaże się, że, owszem, bywają na Syberii linie proste, ale na pewno nie dotyczy to kształtu wiosek, tylko tutejszych, otoczonych szczelnymi płotami, gospodarstw.
Tymczasem Irkuck, przeźroczysta, wylewna Angara, Anatolij, Kostia i Michaił. Całkiem eleganckie lotnisko i jazda na Newskiego przez tłok aut i zabudowań. Rozległe podwórko, czteropiętrowy blok Anatolija, magnetyczny breloczek przekładany do automatu metalowych, zielonych drzwi, szeroka klatka schodowa i monstrualna skrzynia tuż przy jego drzwiach ze śmieciami pozostawionymi przez nieobecnego sąsiada i kilkudniowym zapachem rozkładu. Nieco podobną woń z dodatkiem kociego moczu czułem przed laty w jednym z bloków w Czerniachowsku, gdzie mieszkało dwóch franciszkanów zajmujących się tamtejszą katolicką parafią.
Do mieszkania Anatolija prowadzą drzwi podwójne, przedzielone progiem, mała kuchenka po prawej i korytarzyk z przeciągniętymi wzdłuż sznurami do suszenia bielizny. Tuż po powitaniu na lotnisku Anatolij, wspomniał coś o przyszłym remoncie swojego mieszkania, jakby chciał nas przygotować do tego, że żyje skromnie.
A mieszkał – powiedziałbym – w radzieckim luksusie, którego symbolem mogą być liczne warstwy farby olejnej kładzionej przy każdym remoncie jedna na drugą na lamperii klatki schodowej. Teraz w kuchence trzy na dwa i w pokoju z wzorzystymi tapetami, przygotowuje kolację. Sałatka krojona grubo z delikatnym, śmietankowym majonezem, typowe rosyjskie sało, jakieś mięsiwo i surowa ryba, choć w roli głównej pełna karafka. Czekamy na gości, siadam naprzeciwko drzwi tuż przy solidnej, oszklonej półce z książkami. Pierwszy przychodzi Misza, milczy, przegląda książki i już mam przeczucie, że to na mnie postawił swój parol i że będzie miał mi coś do powiedzenia. Potem dym, bo wszyscy tu kurzą na potęgę. I spiryt, bo wszyscy tu piją na potęgę. I przez spiryt z coraz większym trudem przedzierają się nasze głosy. Gdy się ściemnia pojawia się Kostia i jest nas pięciu. Choć już ich trzech to istna wybuchowa mieszanka osobowości i nie odkrytych do końca korzeni. Każdy z nich, „jak na zawołanie”, ma jakieś polskie odnogi w swoim sentymentalnym drzewie. Przeważnie milczący, o wąskiej podłużnej twarzy, wyglądający na intelektualistę, Misza, zanim się bardziej otworzył, zapytał, jak smakuje spirytus, który sam przyrządził z cytryną i – zdaje się – wiśnią. Jest energetykiem po instytucie, takim od poważnych działań. Typowy okularnik, który dwadzieścia lat temu sam sobie skonstruował komputer. Od niego w Irkucku i okolicach sporo zależy. Jego dziadek urodził się w Bełchatowie, w rodzinie żydowskiej, i miał nazwisko Przedborski. Potem, kiedy tuż przed wojną przenieśli się na wschód, dziadka rozstrzelano w Twerze. Teraz z namaszczeniem szuka swoich korzeni i w tym postanowiłem mu pomóc. I to między innymi miał mi do powiedzenia. Natomiast spirytus jest tu sposobem na ładnie opakowaną wódkę. Wódka nie jest tu zbyt droga – jej tu pełno w sklepach i można się nią po prostu otruć, gdyż nie wiadomo co tu nie jest podróbką.
Ciemnowłosy Kostia urodził się na Sachalinie, gdzie jego ojciec pracował jako geolog. Gdy Konstanty skończył siedemnaście lat, przenieśli się do Irkucka. Oficjalnie nosi nazwisko Mamadżanow, ale zapewnia, że wcześniej było Mamadżanian, gdyż jego ród zakiełkował w Armenii, także w rodzinie żydowskiej. Gdzieś w Polsce ma swoją odnogę o nazwisku Sarno. Jako jedyny z naszej piątki nie ma ani jednego siwego włosa, choć w tym roku kończy pięćdziesiątkę i na dodatek zaliczył trzy małżeństwa. Pod nosem ma wąsik w stylu retro.
Podczas kolacji żartujemy, że wyszło nam spotkanie rozwodników. Równie szczupły jak pozostali, Anatolij Lwowicz, nasz gospodarz, rozstał się z żoną kilkanaście lat temu. – No, wyigrali diengi – stwierdził. Mieszka sam, gdzieś na północ od Irkucka ma kobietę, z którą, i w dzień, i w nocy, wymienia dziesiątki esemesów. Mimo to raczej powodzi mu się nie najgorzej. Naucza w tutejszym liceum geografii i jest, niejako równolegle, oficerem. Może zatem w jego przypadku jednak wyigrała drugaja lubow jewo bywszej żeny. W czterdziestometrowym mieszkaniu są dwa pokoje, kuchenka, osobno łazienka i kibelek. W dużym pokoju wspomniana oszklona biblioteczka z militarnymi książkami. Przypomniało mi się nagle, kiedy przyglądałem się bibliotece Anatolia, jak mój ojciec przyniósł kiedyś książkę o Leninie. Była w beżowej twardej, chropowatej okładce, po polsku, ale wydrukowana w Związku Radzieckim. Oglądaliśmy ją wspólnie, wodząc palcami po zdjęciach, po komunistycznych bogach, bez świadomości nagromadzonego w niej zła, tym bardziej że na jednej z pierwszych stron było zdjęcie wodza rewolucji jako sympatycznego kilkulatka. Książka specyficznie pachniała, w ogóle radzieckie książki pachniały inaczej. Biblioteka Anatolia już nie miała tego zapachu, jakby każdy system wydzielał inną woń.
Tolja położył nas w pokoju z internetem. W nocy przez kilka godzin po prostu szlaja się po mieszkaniu i pali papierosa za papierosem. Kładzie się około czwartej czasu irkuckiego i wstaje około jedenastej. Coś szczypie tę jego rosyjską duszę, być może wytłumaczeniem są piłkarskie mistrzostwa świata, bo tu transmisje ogląda się w nocy. Pierwszego wieczora razem z Kostią pięknie śpiewają przy gitarze rosyjskie ballady. A mam do ich muzyki słabość. Anatolij robi to na granicy melodii i recytatywu, co dodaje pieśni niezwykłego smaku. Ma też ciekawą, „bardowską” barwę głosu. O Kostii, kiedy go nie ma i kiedy na niego czasem czekamy, nie mówi, używając imienia, tylko na przykład: Za piat minut pridiot Mamadżanow. Ale to w tym wypadku ma wyraźnie tkliwe zabarwienie. Zaś Mamadżanow lub Misza wpadają, kiedy chcą, i zawsze znajdzie się tu miejsce do spania lub coś do zjedzenia.
Teraz na stole błyszczy się omul – ryba z Bajkału. Jada się tu nią na surowo z odrobiną soli. To jeden z licznych bajkalskich endemitów. Mnie smakuje z gorącymi ziemniakami w mundurkach. Jak na ironię – bo to przecież początek naszej podróży – słyszymy: A wsio kanczajetsa, kanczajestsa, kanczajesta…. Co w jednej chwili przywołało mi „proste” słowa Goethego: To co bliskie odchodzi. Anatolij i Kostia śpiewają teraz we dwóch. I tej pierwszej nocy Mamadżanow, jako wyraźnie niedysponowany, zostanie u Anatolja, położy się na materacu, na podłodze między naszymi łóżkami, gdzie przez całą noc będą z moim towarzyszem chrapać zgodnym chórem. Czasem unisono. Przez okno będą dolatywały krzyki dopijających się na podwórku sąsiadów przed drewnianym, piętrowym domem i szmer pokojowego wiatraczka, który w bezskutecznej walce z trzema mokrymi od potu ciałami zacznie się w końcu telepać, jak otrzepujący się z wody ptak.
Irkuck. Chyba tylko raz w życiu zdarzyło mi się coś takiego, by moje literackie wyobrażenie było zgodne z rzeczywistością. Dotyczyło jednej z genialnych książek – „Władcy much” Williama Goldinga. Tyle że tu nie chodziło o podróże. Po prostu obejrzany potem przeze mnie film o tych zabijających się nawzajem dzieciakach niemal całkowicie okazał się zgodny ze scenerią, jaką miałem w głowie, podczas wcześniejszej lektury.
Irkuck. Irkuck to ptak z rozłożystymi skrzydłami, teraz w pełnym słońcu, gdzie tułowiem jest Angara. Z wyraźną asymetrią – jedno skrzydło stare, drugie dużo młodsze i dłuższe, łagodnie się wznoszące ku północnemu-zachodowi. Tego pierwszego popołudnia od strony Angary wszystkie domy są jasne. Przez to miasto przypomina również lekko pofalowaną płachtę, jakby to tu na styku nieba i domów materializowało się światło.
Z Irkuckiem było inaczej niż z Goldingiem i potem z tajgą. Po wyjściu z aeroportu nie zaskakuje cię, co prawda, raczej nic nowego. Ot, kolejny Kaliningrad, może trochę Mińsk. Ale już po pierwszym kilometrze doznajesz dziwnego uczucia. Zanurzasz się w jakimś śnie, którego wierzchnią warstwę pod koniec lipca stanowi ponad trzydziestostopniowy upał.
Potem, po dojechaniu choćby na ulicę Libknechta lub do nabrzeża Angary widzisz osiemnastowiecznych i dziewiętnastowiecznych kupców, jak nieopodal promu przekraczają, nieistniejące już, Maskowskoje Warota. Niektórzy z nich jadą z Kiachty, by dalej, w kierunku Moskwy, wieźć towary Wielkim Herbacianym Szlakiem.
Gwar, albo, by tak rzec, kumulacja gwaru. Gwar letni, gwar zimowy, ten obecny i ten sprzed dwustu lat. W żarliwym słońcu i sierpniowym przymrozku. Słychać pożegnania, słowo: udaczi i scziastliwa, i uderzenia lejców w końskie zady. Słyszysz dzwonki sań i widzisz, jak jedna z płóz omija koleinę i zapada się w śnieg. Ale to jeszcze rogatki, więc znajdują się tacy, co pomogą wypchać sanie z zaspy.
Czasem masz ochotę podnieść wieczko jednej ze szkatułek, jakimi są tutejsze drewniane domy. Całe w ozdobach niby w drewnianych koronkach. I wtedy czujesz się jak olbrzym. Przy Muzeum Ziemi na Marksa spotykasz Czerskiego, Mendelejewa i Humboldta. W oddali słyszysz buchanie pary i świst lokomotywy. Bo oto po wielu zabiegach tutejszych rajców zaczęła pracować kolej. I to transsyberyjska. A mogło do tego nie dojść – wtedy miastu groziłby upadek. Wiek jest dziewiętnasty, może osiemnasty…
I ta wczorajsza rozmowa z Miszą, z Kostią. Jakby kolejna warstwa nierzeczywistości. Zapadła mi jakąś iskrą w podświadomość. Tak swobodnie i od razu rozmawiali o swoich żydowskich korzeniach. Tego w Polsce nigdy nie doświadczyłem. Może inaczej jest na Syberii, bo nie zamierzam tego odnosić do całej Rosji. Za kilka dni niejako dopełnieniem tej refleksji będzie spotkanie w Ułan Ude, mój nocleg u Buriatów. Kolejna, tym razem wcale nie wybuchowa, mieszanka rasy białej, żółtej i tureckiej, mieszanka różnych języków i płynne przejście od prawosławia do buddyzmu. Na dodatek gdzieś tam z tajgi, tuż za stolicą Buriacji, dojdą mnie odgłosy szamańskiego bębenka. Choć czasem zastanawiam się, czy takie przeświadczenia nie są głównie efektem mojej kochliwości. Wszak po powrocie do Polski przez dwa miesiące będę niemal bez przerwy słuchał rosyjskich ballad. Potem przyjdzie inna refleksja, mniej wesoła, choćby o tym, jak bezgraniczne, ludzkie ciepło może się przemienić w powszechną zdradę. Ale i tak pozostanie dojmująca tęsknota z wspólnym śpiewaniem na zboczu tajgi, u przyjaciół Kostii, w Orliku, drewnianym, baśniowym miasteczku zaprzyjaźnionych alpinistów. Bo to jest rozgrywka z samym sobą i pytanie – co przed sobą ukryłeś? Bo pewnie jestem i podróżnikiem, i uciekinierem.
Na zwiedzanie Irkucka i robienie zdjęć umawiamy się na wtorek wieczór. Słońce sprawiedliwie obdarowuje żarem i tak będzie pewnie do połowy sierpnia. Na swój sposób polubiłem upał – na Gobi, choć w takie gorąco mam zwykle więcej wątpliwości co do realności świata. W deszczu i śniegu czuję się bardziej rzeczywisty, bardziej konkretny. Chociaż zastanawiałem się kiedyś, dlaczego po pierwszym powrocie z Mongolii zatęskniłem za pustynią. Przynajmniej część odpowiedzi na to pytanie dał mi Lawrence z filmu Dawida Leana. – Co ty widzisz w tej pustyni – zapytał go oficer chcący go z powrotem ściągnąć do Anglii. – Bo jest czysta. Coś w tym jest – na pustyni, czy śnieżnej, czy piaszczystej czuję się bardziej kosmiczny, pozbawiony tematów zastępczych, z jakich w dużej mierze składa się nasze życie.
– W eti cziasa sdiełajcie malienkuju sjestu – sugeruje Kostia. – Prijedu w dziewietnatcać czasow. Mimo to rankiem odwiedzamy Kostię w jego firmie. Jest właścicielem jednego z biur turystycznych sieci „Sputnik”. Do biura wchodzi się przez podwórko, na piętro, przez dziwną, blaszaną klatkę schodową. W środku raczej nowocześnie. Kostia zatrudnia piękne dziewczyny. Jest również pędziwiatrem. Ciągle jakieś telefony, jakieś zamówienia, ciągle jakieś wyjazdy. Skąd ja to znam? Nawet kiedy wieczorem będzie oprowadzał nas po Irkucku, to i tak pędząc niby matka ciągnąca do przodu za rączki swoje leniwe dzieci. Zimą urządza wędrówki po Bajkale, wtedy uczestnicy nocują w zbudowanym przez niego igloo.
Biuro Kostii sąsiaduje z pomieszczeniami wydawnictwa kierowanego przez ciemnooką Ludmiłę Georgijewnę. Ludmiła to typowe dziennikarskie zwierzę, z mądrym i ciepłym spojrzeniem. Też rozwiedziona. Żyjąca w pośpiechu, mimo to często zamyślona i, mam wrażenie, czasami nieco smutna. Zauważyłem, że tacy ludzie po długich chwilach powagi potrafią się naprawdę serdecznie śmiać. Ludmiła zajmuje się również designem publikacji. Świetnie fotografuje i potem od niej sporo w tej dziedzinie się nauczę, gdyż za kilka dni Ludmiła wybierze się z nami nad Bajkał i do buriackiej stolicy Ułan Ude. W jej, wyposażonym nowocześnie, biurze na stołach i półkach panuje, bardziej niż artystyczny, nieład. Niejako przeciwieństwem tego jest czasopismo „Wremia Stranstwij”, które sama redaguje – jest robione z artystycznym smakiem i swoistą elegancją. Kiedy wspomniałem jej o zimowych wędrówkach organizowanych przez Kostię, dodawszy, że są „ekstremalne”, powiedziała: Kak dla kawo. Dla nas na Sibiri eta ot… ekskursja.
Nie dajemy za wygraną, mimo że Kostia zalecił nam coś w rodzaju kwarantanny. Nie zważając na upał, idziemy z Pawłem kilka kilometrów pieszo, w stronę mieszkania Anatolja przy ulicy Newskiego. Przemierzając ulicę Karola Marksa, która jest jedną z głównych, zastanawiam się nad stylem zabytkowych kamienic, w większości dziewiętnastowiecznych. Jest w tym sporo neoklasycyzmu, trochę secesji, ale i tak, moim zdaniem, jest to styl rosyjski, nieporównywalny z niczym innym, biorąc pod uwagę szczególne upodobanie do misternego zdobnictwa. Nie mówię tu o tutejszym budownictwie drewnianym, gdyż to akurat przykuwa uwagę każdego przybysza spoza Rosji. Natrafić tu można na istne cacka z koronkowymi zdobieniami okien i portali drzwiowych. To wszystko jest kolorowe i przypomina ilustracje z rosyjskich bajek. Gdybym miał zobrazować trybiki mechanizmu życia, to pewnie byłyby nimi te właśnie domy. Tym bardziej, że, jak kółka zegara, mimo podeszłego wieku wciąż drepczą w tym samym miejscu.
Tę bajkowość na swój sposób uzupełnia dzicięca kolej, która wraz dworce wyrasta przed nami. To prawdziwy pociąg, tylko dla dzieci i, od czasu do czasu, prowadzony przez dzieci.
Warto przemierzyć wspomnianą ulicę Karla Libknechta i poczuć się przynajmniej trochę jak Wokulski, kiedy w powieści Prusa został tu zesłany i potem dorabiał się fortuny. Te drewniane domki to inny świat. Niektóre z nich przez lata z jakąś rezygnacją zapadły się w ziemię aż po okna. Wśród drewnianej zabudowy, już w pobliżu ulicy Karola Marksa, stoi dosyć okazały, niedawno odnowiony, budynek tutejszej synagogi. Po dojściu do ulicy autora „Kapitału” i skręceniu w prawo, po kilkuset metrach natrafiamy na napis „Polski dom handlowy”. Zanurzył się w podwórku po lewej stronie ulicy, w grzywie krzewów, tuż za dziwną ekspozycją ciężkiej broni i nie wiadomo, czy nazwa jest adekwatna do obecnej funkcji przybytku.
Śladów polskich w Irkucku jest sporo, pomijając nawet ulicę nieszczęsnego Feliksa Dzierżyńskiego, która w starym mieście należy do najdłuższych. Ale jest też ulica Polskich Powstańców, wybudowany w 1881 roku kościół rzymsko-katolicki, polski konsulat i biznesy prowadzone przez… gołdapian. Jest też, ważna dla nauki, postać Jana Czerskiego, jego nazwisko zostało wypisane dużymi literami na elewacji Muzeum Krajoznawczego, pośród kilku innych nazwisk wielkich odkrywców Syberii. Chociaż najbliższe mojemu sercu byłoby znalezienie tu śladów krajczyca, kiedy to w drodze do Chin, zatrzymał się w Irkucku, by potem, już w 1806 roku, po dojechaniu do Urgi, ponownie tu wrócić wskutek nieporozumienia z mongolskim władcą, kierującego wyprawą posła Gołowkina. Ale czy ten urodzony na Podolu hrabia był Polakiem? Raczej frankofońskim kosmopolitą, który przez przypadek został posłem na Sejm Czteroletni. O Potockim raczej nikt z moich tutejszych znajomych nie słyszał. Ale jako człowiek należy u mnie do najważniejszych, do najbliższych, wywołujących nawet wzruszenie…
Jest, rzecz jasna, inny Irkuck – ten biedniejszy, z walącymi się płotami, nagromadzeniem podwórkowych drewnianych szop, brakiem chodników przy starych ulicach, z chylącymi się drewnianymi domami, szarością eternitu, pompami przy starych domach bez kanalizacji i dosyć – jak na nie tylko rosyjską kieszeń – wysokimi cenami. Jest Irkuck z nie najlepszą nawierzchnią dróg, po których niby kwiaty chodzą dziewczęta o niebywałej nierzadko urodzie. Mają rysy europejskie, buriackie lub tatarskie. Nawet jedna z reklam umieszczonych na supermarkecie stanowi tego ekumeniczną syntezę: wśród dziewcząt o rysach europejskich znalazła się Azjatka. Ponad sześćsettysięczny Irkuck to mieszanka różnych narodowości, choć trzeba przyznać, że poprzedni system w dużej mierze ujednolicił ich obyczajowość. Ale mimo tłoku na irkuckich pasażach, mimo widoku zapadających się drewnianych domów, mimo kurzu i zapachu moczu dochodzącego z krzaków i drewnianych bram, obok których nierzadko teraz przechodzę, bałbym się zdecydowanie określić – czy to jest synonim upadku, czy też jakiegoś postępu. Akurat tu, na Syberii coraz częściej zadaję sobie pytanie – dla czego warto żyć? A przyjechałem ze świata, w którym, wszystko jest coraz łatwiej definiowane i definiowalne i – zaryzykuję stwierdzenie – w ten sposób w dużej mierze „odczłowieczane”. Ruszasz się zbyt szybko, masz ADHD. Poprawiasz przed kamerą okulary – robisz źle. Ręce masz złożone na piersi, jesteś zamknięty. Tu, na Syberii, póki co tego rodzaju perwersji doświadczasz znacznie mniej.
Na początku lipca wieczór w Irkucku jest długi, naprawdę ciemno robi się tu o północy. Mamy więc dość czasu, by obiecany przez naszych irkuckich przyjaciół rekonesans zakończyć z dużą ilością zdjęć i to zrobionych przy dobrym świetle. – Eto najbolszyj pamiatnik Lieninu w Mire – już na początku informuje Anatolij. Dodaje też, że dzięki temu budowla znalazła się w księdze Guinessa. Akurat bowiem dojeżdżamy do mostu Lenina dumnie rozpiętego nad Angarą, by potem znaleźć się na wzgórzu, na punkcie widokowym turystycznego ośrodka „Szalony koń”. Stąd panorama na miasto, rzekę, zalew z zaporą i elektrownią. Oddech niebywały, jakbym już czuł Bajkał, nad którym, przecież jeszcze nie byłem. Miasto zaskakuje nie tylko zabytkową architekturą, ale także nowoczesnymi biurowcami, a te nierzadko przemyślnie nawiązują do tradycyjnych syberyjskich wzorów.
I znów Angara… Czy może być coś piękniejszego niż zakochane pary na nadbrzeżnym bulwarze i ich drobne, wymowne gesty? Muśnięcia ręką, przytulenia, lekko zgięta w kolanie noga i podniesiona stopa przy pocałunku… Do tego miarowo podskakujący na falach zmierzch i błyszczące w zachodzącym słońcu pozłacane kopuły cerkwi Zbawiciela, gdzie podobno zaczęło się miasto Irkuck. Potem, również przy nabrzeżu, odrestaurowany przed laty pomnik imperatora Aleksandra III i znów zakochani pozujący do zdjęć. Misza robi mi kilka fotografii w ruchu. Kostia, którego potem odkryję jako świetnego fotografika, znajduje mi dogodną pozycję do sfotografowania cerkwi. Czekamy na zmrok, by zrobić zdjęcie podświetlonego teatru im. Ochłopkowa. Jednak tym razem nie mamy szczęścia, gdyż tego wieczora lamp nie zapalono. Zadowalamy się fotografiami podświetlonej fontanny. Ściemnia się. Zapraszam wszystkich na kolację. Na barce rzecznej zamawiamy skrzydełka z kuricy. Jemy tylko widelcem. Bez noża, bo taki tu zwyczaj. Na dodatek na niezbyt dużych talerzykach. Na surówkę niepokrojony szczypior. Zjada się go po ręcznym skręceniu z koprem lub pietruszką. Zapłaciłem chyba tysiąc rubli razem z, jak się okazało, przyzwoitym napiwkiem, który dałem młodej kelnerce, a jeszcze nie rozenawałem się w wartości tutejszego pieniądza. Zasłona zmroku zsuwa się coraz szybciej. Kostia i Anatolij idą na bok zapalić i zamieniają się w dwa żarzące w ciemności punkty, jakby na kilka minut wrócili do stanu embrionalnego. W oddali, po drugiej stronie Angary niknące refleksy kopuł Klasztoru Znamieńskiego, miejsce, gdzie niegdyś rozstrzelano białogwardzistę Kołczaka i gdzie w 2004 roku postanowiono postawić mu pomnik. A więc Rewolucja Październikowa nabiera w Rosji innych barw. Jutro jedziemy do Wierszyny…
Mirosław Słapik