Biel

Zbiór opowiadań, który ukazał się w serii Olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Olsztyn 2009).

 

biel

biel

 

Opowiadanie z tomu Biel (Copyright by Mirosław Słapik)

Biel

Lubił śnieg. Uważał, że biel pozwalała mu bardziej zagłębić się w kosmos. Pozbyć się nieistotnych detali życia, ukryć znamiona rozpadu. I pewnie, dlatego jego wciąż niezrealizowanym wielkim marzeniem była wyprawa polarna. Jeśli wyobrażał sobie swój koniec w sytuacji najlepszej, to myślał o zaspach i śnieżnym bezkresie bez horyzontu z niewielkimi łagodnymi wzgórzami. Tyle że ta wizja nie miała nic z uwznioślenia, raczej w postaci swoistej tabula rasa przynosiła mu ukojenie.

Podobnie było z jego wtorkowym snem, gdzie mimo wiszącego w przestrzeni niepokoju, białe ściany i takaż podłoga dawały mu odczuć wyraźne wytchnienie. Nawet kiedy zza zakrętu jasnego korytarza wyłonił się pies – bo ten stwór o trójkątnej, powyginanej niczym blaszana bryła, głowie był na pewno psem – tak przynajmniej zapewniał jakiś bożek snu. Co prawda pies nie miał nozdrzy, oczu i uszu. Za to miał nogi bez łap, wyglądające jak tyczki, i podskubaną sierść. Mimo bezruchu był zaczepny, emanował ludzką – wręcz kobiecą – myślą i organicznym rozkładem. Jednak nie był ową strzelbą, która miała wypalić w punkcie kulminacyjnym.

Zniknął bowiem bez większych ceregieli i wtedy z tego samego zakamarka wykluła się bryła z jasnego połyskliwego metalu. Miała podstawę zaokrągloną z jednej strony, z drugiej natomiast przypominała połowę prostokąta. Łukowato zwężała się ku górze, z przodu miała wyraźnie zarysowane krawędzie i potem ścięty równo wierzchołek.

Na jednej z płaszczyzn kreski niby opiłki żelaza rozproszone po magnesie zaczęły układać się w słowo.

Po chwili odczytał: „Bina”.

Wyraz oznaczał „zrozumienie” i stanowił nazwę trzeciego z dziesięciu sefirotów kabalistycznego drzewa życia. Po przebudzeniu nie był zaskoczony pojawieniem się tego słowa w swoim śnie. Ba! Według jego teorii mieściło się ono w specyfice śnienia, tym bardziej że poprzedniego dnia pogłębiał na chłodno swoją wiedzę o kabale.

Toteż zarówno słowo, jak i ten ni to stożek, ni to ostrosłup miały dla niego całkiem zwyczajny sens, stając się jednocześnie czymś bardzo, bardzo ważnym. Dlaczego? O tym znów wiedział tylko bożek snu, który kazał mu się nad tym wszystkim zatrzymać, a ową osobliwą figurę geometryczną potraktować wręcz jako namiastkę kamienia filozoficznego.

Wstał z łóżka. Wydarł z notesu kratkowaną kartkę i długopisem naszkicował na niej wyśnioną rzecz. Przyszło mu to z łatwością. Może dlatego, że jako fotograf mody miał pamięć do szczegółów. Obiecał sobie, że w najbliższym czasie poprosi znajomego ślusarza o wykonanie podobnego przedmiotu. Jednak rychło o tym zapomniał, a kratkowana kartka ze szkicem zaległa w szufladzie pod stertą fotografii.

***

Dwie przecznice od jego mieszkania znajdowała się municypalna hala widowiskowa, w ostatnich latach wynajmowana przez kreatorów mody. Jeszcze jedną ulicę dalej wynajmowała apartament – ona. Ze swojego okna widział tylko kawałek dachu domu, w którym mieszkała.

Jako modelka debiutowała niedawno, bo przed dwoma laty, i szybko zaczęła robić karierę. Niewątpliwie zawdzięczała to swojej urodzie, ale także cechom, które nie mieściły się w obowiązującym wówczas kanonie rasowego kobiecego piękna. W jej lekko zachrypniętym głosie kochał się nie tylko on. Także w sposobie chodzenia i ironiczno-sarkastycznej tonacji wypowiedzi. Miała to, co on nazywał „kobietką”. Na jej obraz składał się także uwodzicielski niepokój, którego tak potrzebował w obcowaniu z płcią przeciwną, i nieco przerysowany sposób chodzenia ze stopami rozsuniętymi lekko na zewnątrz. A to również bardzo lubił.

Ale przecież tej kobiety nie posiadał. Przysłuchiwał się jej tylko bacznie przy różnych okazjach, najczęściej na rautach. Bacznie śledził przeprowadzane z nią wywiady. Nigdy z nią nie rozmawiał, oprócz tych paru słów, które wymienili kiedyś ze sobą podczas ustawiania modelek do zbiorowego zdjęcia. Był szczególnie wrażliwy na kobiecy głos, zwłaszcza matowy, jak u niej. Jego umysł nie zakodował, że wtedy potraktowała go raczej obojętnie. Jednakowoż dla niego ten maleńki epizod stał się wtedy równie maleńkim zwycięstwem.

Znał za to każdy detal jej ciała, bo niemal od chwili pierwszego pojawienia się tych falujących bioder na wybiegu takie szczegóły ustawicznie fotografował – od brodawki, która nieopatrznie wyjrzała jej zza sukienki, po pęciny nóg. Zrobił nawet zbliżenia jej palców i pieprzyka, który umiejscowił się nad jej piersią w pobliżu lewego ramienia. Aparat fotograficzny stał się dla niego elementem zawłaszczania. I nawet podczas oficjalnych pokazów zacierała się już u niego granica pomiędzy fotografowaniem i podglądaniem. W najmniejszym stopniu nie dostrzegał milczącego oporu rzeczywistości. O ile racjonalnie potrafił interpretować sny, to w jego świecie miłość przychodziła znikąd – była jednocześnie iluminacją i czymś w rodzaju granicy jego wyobraźni.

Myślał i marzył o niej obsesyjnie. Mimo to, kiedy wyobrażał ją sobie w łóżku, to nawet przez chwilę do głowy mu nie przychodziło świntuszenie, jak to bywało w wypadku innych krótkotrwałych związków. Zresztą, jego inklinacje erotyczne ciekawie zdefiniowała jego była żona, mówiąc na odchodnym, że skupiał się nie na niej, tylko na jej myszce.

On twierdził, że było inaczej. Coraz częściej zawieszał wzrok na dachu jej domu. Marzył o słowach sygnałach, które zbliżają powoli, mozolnie, szczebel po szczeblu. O spojrzeniu – tym pierwszym, znaczącym, skierowanym do niego. Wyobrażał sobie jej, koniecznie białą, bieliznę. Stringi i to co pod stringami. Jakiś powiew wiatru delikatnie unoszący sukienkę. I znów stringi. Był przekonany, że w tym miejscu jest dokładnie wygolona poza niewielkim, równiutko przystrzyżonym, kilkumilimetrowej szerokości, ciemnym, podobnym do szczoteczki, trójkącikiem. Ciemnym… Bo tam koniecznie musiała być brunetką. To był dla niego ważny afrodyzjak – w tym aspekcie blondynki przekreślał zdecydowanie.

Kochał takie szczegóły. Wolał nieskończoność zakamarków od ostentacyjnej wyniosłości katedr. Wyglądało to trochę tak, jakby poprzez ten maleńki mechaty trójkącik zamierzał dotrzeć do jej istoty. Jakby to tu znajdował się początek albo drugi koniec duchowej nici łączącej ich oboje. Toteż dziwnie cieszył go każdy, wyszukany u niej przez obiektyw aparatu, mankament, który zwiększał jego poczucie przynależności do niej. Zresztą, przyciągała go do siebie w równej mierze swoim pięknem, co i lekkimi (i tu niezbędnymi) zadrapaniami na swoim obrazie. Mimo to najczęściej podróżował po jej ciele, patrząc w zaokienną przestrzeń. Zaś ten kawałek dachu widoczny z jego okna stał się najprawdziwszym fetyszem.

Wyobrażał więc sobie, że tam, może w mansardzie, kochają się po bożemu, ze spełnieniem wszystkich książkowych procedur i powolnym zdejmowaniem bluzki, rozpinaniem stanika, cichymi wyznaniami, potem przytuleniem i bezproblemowym zadośćuczynieniem za jego mozolną drobiazgową pracę i jej pełne podniecenia oczekiwanie.

Z drugiej strony niczym brzemię pojawiała się niepokojąca myśl – on tego nigdy nie robił w ten sposób. Do tej pory raczej sam nie wchodził, tylko był wprowadzany. Potrzebował pomocnej dłoni, a nawet ust. I dlatego ona wzbudzała w nim lęk.

 

***

Zaproszenie, które trzymał w ręku, pasowało zdecydowanie do jego gustu. Była to kompozycja bieli, czerni i szarości z nieregularnym metalicznym niuansem graficznym w kształcie niby przypadkowej bazgroły w prawym górnym rogu.

Włoska projektantka znana była z tego, że nie wychodziła poza czerń, biel i szarości. Stosowała charakterystyczne dodatki z nierdzewnej stali i takową biżuterię. Prezentacja miała się odbyć w sobotę wieczorem, a pismo, któremu ostatnio sprzedawał swoje zdjęcia, zażyczyło sobie uwiecznienia jak największej liczby detali. Było mu to na rękę, miał bowiem swój konkretny cel związany z tym pokazem.

Tego wieczora modelki wyglądały jak natchnione, zresztą może on tak to odczuwał, gdyż jako szósta miała pojawić się ona. I potem jeszcze chyba ze cztery razy. Serce biło mu inaczej niż zwykle – nierównym rytmem. Pięć pierwszych punktów sfotografował niemal bezwiednie.

I oto szósty punkt programu – wyszła w lekko szarej sukience długiej do połowy ud. W czarnych butach do kolan, na metalowych obcasach. Sukienka miała ukośny czarny pasek idący od lewej dolnej strony do prawego ramienia. Uzupełniał to naszyjnik w kształcie pojedynczego stalowego kółka zawieszony bezpośrednio na szyi.

Mimo tego, że był łowcą detali, w tym wypadku wymarzonych, to wierny swojemu warsztatowi, zaczął polowanie od ogółu do szczegółu. Najpierw zrobił całą sylwetkę, potem szedł od góry. Potem znów sylwetkę. I znów detale. Kiedy dotarł do butów poczuł coś jak uderzenie w głowę. Skądś znał te metalowe obcasy, chociaż na pewno nigdy nie fotografował takich na pokazach mody. I raczej nigdy wcześniej podobnych nie widział. Po kilku chwilach dostrzegł, że na każdym widnieje napis umieszczony do góry nogami.

Wpatrzony w obiektyw mocno wytężył wzrok, lekko przechylając głowę jakby chciał odwrócić ten napis i wszystko to, co było z nim – jak to odczuwał w tej chwili – zespolone. Wreszcie z wielkim trudem odczytał: „Bina”.

Niemal w tej samej chwili na sali dał się słyszeć głośny szmer zebranej publiczności, oto prawa noga modelki nienaturalnie zawisła kilka centymetrów nad płaszczyzną wybiegu. Lewa uniosła się gwałtownie wysoko. Ręce wyrzucone nad głowę przypominały dłonie dyrygenta na moment przed uderzeniem w wielki bęben.

Odłamany metalowy obcas spadł z rampy, znajdując przytulne miejsce tuż u jego stóp. Dolna część sukienki zakryła jej twarz. Jednak nie przejmował się za bardzo upadkiem. Sekundy zamieniały się w minuty, potem w godziny, nawet w wieczność. A on wręcz euforycznie wpatrzony był w jeden punkt. Zastygł w bezruchu ze wzrokiem wbitym w jej stringi, które rzeczywiście przesunęły się mocno, ukazując trójkątną przestrzeń o marmurkowej karnacji, z niewielką różową kreską biegnącą przez środek.

Kierowało nim przemożne pragnienie ujrzenia ciemnego konkretnego detalu, który miał być niejako potwierdzeniem jej istnienia.

Serce mu waliło, biło innym niż na co dzień rytmem. Był coraz bliżej swojej zimy, swoich zasp, swoich białych wzgórz o łagodnych stokach. Mimo to za wszelką cenę choć na chwilę zapragnął wrócić – do kolorów, zapachów i dźwięków.

Ale wszechobecna biel nie dawała za wygraną, była nieprzejednana. Ów ciemny trójkątny szczegół po prostu nie istniał i tym samym przestała istnieć ona, a on nie wiedział, że od bieli, od tej wymarzonej wcześniej przez niego oazy spokoju, już nigdy nie będzie w stanie się uwolnić…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *